o szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
deszcze niespokojne potargały sad
w czasie deszczu dzieci się nudzą
i’m singing in the rain, just singing in the rain
kroplą deszczu namaluję cię
szklana pogoda, szklanka nadciąga bez humoru
niech spadnie z nieba złoty deszcz!
why does it always rain on me?
ciągle pada!
Dzień dziewiętnasty.
Jak do tej pory wszystko idzie po mojej myśli: biegam coraz więcej, plecy czują się nad wyraz dobrze, kolano nie doskwiera (tylko nie mówcie mu tego głośno, bo wtedy sobie przypomni i będzie..). Jedynie kwestie pływania i szosy trochę mnie uwierają. Mogłoby być więcej i mocniej, a na razie się przed tym wzbraniam. Nie wiem, czy skuszę się na samotne wypływanie w jeziorze dłuższe niż te kilkadziesiąt minut, do godziny raczej nie dobiję. Gdybym tylko miała kompana do pływania, moglibyśmy przemierzyć całe jezioro wzdłuż i wszerz. Z towarzyszem na pewno nie byłyby mi straszne żadne potwory.
Jeśli chodzi o jazdę po szosie, to występuje tu pewien kłopot: w tym rejonie nie da się jeździć spokojnie, a w każdym razie ja tak nie potrafię. Ciągłe podjazdy generują wysokie tętno, a to dyskwalifikuje jazdę z kategorii spokojnych treningów.
No i ciągle pada, a ja w deszczu na Giantino nie wsiadam. Być może to jest błąd- ba, na pewno to jest błąd, patrząc na to perspektywicznie. Nie dość, że na zawodach ogólnie będę sierotą, bo jestem rowerową pierdołą, to będę tym bardziej ugotowana jeśli się rozpada. Ale cóż- mój trener i towarzysz życia w jednej osobie także odradza mi wyjeżdżanie na szosówce, kiedy jest mokro, więc już sobie wbiłam do głowy, że deszcze niespokojne to pora na górala.
A więc dzisiaj był góral. Po raz pierwszy podczas pobytu tutaj pojechałam w las sama. Wczoraj odkryliśmy świetną pętlę- nie jest trudna technicznie, ale też nie banalna. Nie sposób się na niej zgubić, a to dla mnie naprawdę istotne ;-), więc tę właśnie drogę dzisiaj samodzielnie testowałam. Pojechałam odrobinę mocniej niż wczoraj (wczoraj jeździłam ślamazarnie, głównie przez straszliwe zakwasy), w sumie o ~3km/h szybciej, ale nadal nie była to mocna jazda. Raczej taka, która daje najwięcej radości w trakcie i jednocześnie intensyfikuje procesy myślowe.
Las z mokrym podłożem staje się jeszcze bardziej podstępny niż zwykle. Wczoraj na przykład chciały wciągnąć mnie moczary- wjechałam sobie radośnie na wysepkę pomiędzy kraterami kałuż, a wysepka zrobiła: “ha, tu cię mam! wcale nie jestem utwardzona, jestem częścią kałuży!”. Udało mi się wybronić przed upadkiem poprzez użycie supermocy i wykonaniu tokio driftu, ale dzisiaj niedużo dalej pięknie się wyglebiłam na mokry piasek (tym razem nie zmieściłam się pomiędzy głębokimi kałużami a wysokim trawnikiem). Gi(g)ant miał wreszcie okazję pojeździć w warunkach, które najbardziej lubi: kamienisto-błotniste zjazdy i podjazdy, grząskie błota.. Delicje dla wielkomiejskiego 29era. A za każdym razem, kiedy na szczycie krótkiego, ale bardzo stromego kamienistego podjazdu, zakończonego torami kolejowymi na lekkim podwyższeniu podnosi mi się przednie koło, przez ułamek sekundy nie oddycham.
Bo z tą jazdą na mtb tak właśnie jest. Niezmiennie podziwiam kolarzy górskich- pisałam to już wielokrotnie i muszę napisać jeszcze raz! Wierzę, że ich umiejętności i obycie pozwalają im na wychodzenie z wielu opresji niejako odruchowo, ale i tak naprawdę nie mogę się nadziwić, że dają radę pojechać szybko i pewnie kilkudziesięciokilometrową trasę, naszpikowaną przeszkodami terenowymi i pełną najróżniejszych niespodzianek. Kiedy ogląda się coś takiego w telewizji, nie ma się pojęcia o tym, co oni tak naprawdę robią. Dopiero jak się stanie przed górą, z której trudno jest nawet zejść, albo przed konarem trudnym do przeskoczenia ‘pieszo’ i uświadamia sobie, że po czymś takim jeżdżą ludzie na zawodach…. uhm.
OK, widzę dużą poprawę w moim grasowaniu po lasach. Wiem już, że niektóre przeszkody mogę pokonać bez kłopotu, jeśli tylko mocniej stanę w blokach, pochylę się do kierownicy albo pociągnę pedał do góry. Nie wszystkie wielkie poślizgi kończą się glebami, nie wszystkie zjazdy panicznym łapaniem za klamki hamulców. Ale i tak jestem na dnie z metrem mułu nad sobą. Tak często jeszcze staję przed konfliktem tragicznym, kiedy dojeżdżam do przeszkody i zaczynam się zastanawiać. A zastanawianie się to pomiot szatana. “Hmmm, dzień dobry, rodzino wielkich kamorów, jestem Asia i nie wiem, czy mogę po was przejechać. Wydajecie się trochę niebezpieczne, nie chciałabym dostąpić z wami spotkania trzeciego stopnia, ale z druuuugiej strooony… jeśli pojadę po was odpowiednio szybko i nie zacznę nagle hamować, to powinnam przelecieć po was jak antylopa po sawannie. Hmmm, co by tu zrobić?”. Przyglądanie się to jedno, podjęcie decyzji to drugie, a potem jest parę sekund, w których można:
a) zsiąść z roweru i przeprowadzić go przez przeszkodę, dostawiając tym samym kolejną kreskę w Wielkiej Księdze Życiowych Porażek Tchórzofretki Joanny. Często jest to połączone z przymusem spojrzenia na Wojtka, który przeleciwszy uprzednio tę samą trasę w tempie rakiety stoi i patrzy wzrokiem “jezusmaria, naprawdę musimy poćwiczyć”;
b) rozpędzić się, przez chwilę nie oddychać, nie myśleć, zakazać sercu bić, a żyłom tłoczyć krew: przejechać przez trudny element i mieć wielką satysfakcję. I oderwać ze trzy karteczki odliczające do dnia wizyty u lekarza po środki uspokajające albo tabletki rozbijające wrzody żołądka;
c) rozpędzić się, poślizgnąć i wyryć ryjem w kamora. Przyznaję, kilka razy zdarzyło mi się spektakularnie wyrypać, choć szczęśliwie nigdy nie rzeczonym ryjem w kamora. Ale wszystko- tfu tfu- przede mną.
Sami widzicie. Dlaczego ja muszę tyle rozkminiać? Statystyka przemawia na moją korzyść, tyle dziwnych rzeczy już robiłam na rowerze i nigdy nic sobie nie uszkodziłam. Ostatecznie od pierwszej lepszej gleby się nie umiera. Jakże pięknie byłoby nie myśleć!