Nie boję się systematycznej pracy, powtarzalności, wyrzeczeń, samotności. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, a większość można nawet polubić, zwłaszcza jeśli wszystko to składa się na cenę ogromnej satysfakcji. Na początku to kwestia wyboru, później nawyku, a jeszcze później po prostu nie można bez tego żyć.
Jest tylko jedna, jedyna rzecz której tak naprawdę się boję, jeśli chodzi o sport. Kwestia znoszenia dużego bólu i świadomego decydowania się nań. I szczerze mówiąc wstydzę się tej obawy. Wciąż wydaje mi się, że jestem pod tym względem za miękka, a przez to ciągle próbuję się sprawdzać. Ludzie przecież czasem wymiotują albo mdleją po przekroczeniu linii mety, dla mnie taki stan jest obcy i odległy. Trochę jestem ciekawa, jak mój organizm zareagowałby na tego typu bodziec, jednak przede wszystkim się go boję. Z jednej strony wiem, że na zawodach nigdy nie doprowadziłam się do stanu, który można by określić jako “danie z siebie absolutnie wszystkiego”, z drugiej strony – niebezpiecznie łatwo jest mi doprowadzić się do bardzo podobnego, a czasem nawet do tego samego poziomu bólu na treningu. I to na takim, na którym ścigam się wyłącznie z własną głową. Jeśli tylko przekroczę bramę piekieł, za nic w świecie nie odpuszczę, niezależnie od tego, jakie miałoby to mieć konsekwencje. I niezależnie od tego, skąd ten ból pochodzi i co zwiastuje. Jestem swoim najokrutniejszym i najmniej wyrozumiałym trenerem i strażnikiem. Poruszanie się po krainie bólu ma w sobie coś pozytywnie ekscytującego, ale przede wszystkim jest (badum-tss) bolesne. W jakimś stopniu muszę to lubić, inaczej przecież nie dopuszczałabym się do tego uczucia. Chyba. Mam nadzieję.
Próbuję zmienić swoje przyzwyczajenia, ale trudno jest zmienić swoją naturę. Jeśli trening “główny” okazuje się może i skomplikowany, ale sympatyczny, trudno mi się powstrzymać od przyłożenia sobie innym, mniej wesołym. Zmiana planu w trakcie treningu nie wchodzi w grę, chyba że z wersji lżejszej na cięższą. Przykład? Ostatnio po pływaniu wybrałam się na siłownię, na którą ustaliłam sobie na tyle ciekawą wersję treningu, że po dziesięciu minutach wszystkie większe partie mięśni telepały mi się jak w gorączkowych drgawkach, a ciśnienie pozatykało mi uszy. Oczywiście przemknęło mi przez myśl, że może trochę za ambitnie podeszłam do sprawy, ale cóż – “JA NIE ZROBIĘ”?
Większość mocnych treningów biegowych wykonywałam zupełnie sama. Zupełnie, to znaczy bez trenera, bez partnerów treningowych i w ogóle bez żywej duszy w okolicy, bo o szóstej rano na ścieżkach w rezerwacie mijam zazwyczaj tylko wędkarzy. Nie da się zająć głowy nawet okolicznościami przyrody, bo biegam wciąż po tej samej trasie. Wymagam od siebie wykonania każdego treningu co najmniej według planu, który został mi rozpisany (lub – co ze wszech miar najgorsze – który ja wymyśliłam sobie sama). Jeśli mam do wyboru luźniejszy i mocniejszy wariant planu, asekuracyjnie stwierdzę, że wybieram luźniejszy, a potem i tak zrealizuję mocny, a jeśli tylko warunki na to pozwolą, zrobię go z nadwyżką. Zawsze w tej kwestii mówię jedno, a robię drugie. To chyba nie jest do końca normalne. Na porządku dziennym jest realizowanie “luźnych rozbiegań” na 85% hrmax, które nie wiadomo kiedy wchodzą, ale jak już wejdą, to zostają ze mną do końca treningu. Gdyby mój Garmin miał opcję rażenia prądem zamiast pikania, że wchodzę na zbyt wysokie intensywności, pewnie przyjęłabym to jako część treningu.
W okresie najmocniejszego trenowania wizyta u dentysty na leczenie kanałowe bez znieczulenia wydawała mi się igraszką. Nie musiałam skupiać się na tym, żeby nie odpuszczać utrzymywania się w absolutnie niekomfortowym stanie – po prostu leżałam na fotelu.
Na początku minionego sezonu okazało się, że kilka pierwszych treningów biegowych, mimo stuprocentowego zaangażowania, byłam w stanie wykonać poniżej rozpisanych oczekiwań. Co więcej, dwa treningi z planu zostały przerwane w trakcie – jeden przez Wojtka, drugi przeze mnie samą, obydwa z tego samego – kolkowego – powodu. Wtedy to był dla mnie dramat, dzisiaj odbieram te zdarzenia jako błogosławieństwo. To były moje pierwsze treningi w życiu, które zdarzyło mi się w jakimkolwiek stopniu odpuścić. Nie umarłam z tego powodu, nie wpłynęło to na moją ogólną formę, świat się nie zawalił, Ziemia nie zaczęła się kręcić w przeciwnym kierunku. Szok i niedowierzanie.
Na dotychczasowych zawodach biegowych zachowywałam się kompletnie głupio. Życiówkę na 5 km mam z biegu, w którym biegłam pod wiatr przez całkowicie pusty pas na ulicy, zamiast rozsądnie schować się za ludźmi. Zawsze mi się wydawało, że najlepiej mogłabym pobiec mierząc się wyłącznie z trasą i czasem, a wszyscy biegacze wokół są tylko przykrą koniecznością. Kompletnie niemądre podejście, którym na pewno obniżyłam sobie rekordy życiowe o co najmniej kilka sekund (co na szczęście w świetle ogólnożyciowym nie ma żadnego znaczenia) i odebrałam sobie sporo funu. Niestety, kiedy w grę wchodziły najwyższe zakresy tętna, żadne bodźce z zewnątrz nie grały roli, było tylko poruszanie się do przodu i mój własny świat. W dużym stopniu nadal tak jest, co widać chociażby po moich sprawdzianach pływackich, podczas których kompletnie zapominałam o technice i rozkładaniu sił i po prostu naparzałam co sił do przodu. Jak dzień po dniu poprawić się o 25 sekund na 400 metrów (!!!)? Przestać zachowywać się, jakby gonił Cię rekin i włączyć z powrotem mózg.. Pomaga.
Właściwie więc boję się czegoś, co wiem, że nastąpi na pewno. Po części wiem także, że raczej nie pójdę w tej kwestii na kompromis. Jest to więc trochę tak, jakbym bała się zachodu słońca – czegoś, co zdarzy się z całą pewnością. Nie ma to sensu, ale.. nic na to nie poradzę, przynajmniej z dnia na dzień. Podobno stopień władania mózgu nad mięśniami też jest trenowalny, z czym niezmiennie wiążę wielkie nadzieje.
W sumie przed obejrzeniem tego filmu myślałam, że to ze mną jest coś nie tak, ale najwyraźniej nie jestem w tym sama. Nie wiem czy ten koleś zrozumiale wyjaśnia, o co właściwie chodzi, ale wygląda na to, że czuje dokładnie to samo co ja. Wszystkie randki, rozmowy kwalifikacyjne i egzaminy wymiękają w konfrontacji z takimi starciami. Nadal śmiertelnie poważnymi, choć dotyczącymi tego, co jest dla mnie największą radością. Co za absurd!