(Nie)sprostowanie.

Nie myślcie sobie, że Wasze komentarze do ostatniego wpisu spłynęły po mnie jak woda po kaczce. Wręcz przeciwnie – dlatego dziękuję za wszystkie i za każdy z osobna. Przede wszystkim muszę przyznać: nie sądziłam, że tyle osób obserwuje moje treningowe poczynania i że ma o nich tak wyrobione zdanie 😉 Skłoniliście mnie do jeszcze dogłębniejszego przemyślenia pewnych spraw, które przemyśliwuję i tak intensywnie za sprawą treningowych rewolucji.
Na początek małe sprostowanie. Myślę o tym i myślę i sama do końca nie wiem, czy to faktycznie jest tak, że boję się tych najwyższych intensywności. Gdyby tak było, to nie wciskałabym się w nie aż tak często. Chyba jednak bardziej je lubię niż się ich boję. Uwielbiam pławić się w satysfakcji, że po raz kolejny mi się udało, i uwielbiam ten wyrzut endorfin, dzięki któremu czuję się co najmniej jak na dobrej imprezie. Jedyne czego się naprawdę boję to moja ewentualna słabość, na którą nie umiem wyrazić zgody niezależnie od okoliczności. Może więc lepiej byłoby to nazwać tremą, taką jaka towarzyszy każdemu z nas przed ważnymi egzaminami, kiedy jakiś podstępny głos w głowie próbuje przekonywać, że nie jesteśmy przygotowani do tego wyzwania, że lepiej brać nogi za pas i zwiewać do domu, do bezpiecznej przystani, a do egzaminu podejść w drugim terminie.
Dopiero teraz zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, jak potwornie Wojtek ma ze mną przerąbane jako mój główny trener. Nie jest zresztą jedynym z moich dotychczasowych trenerów, którzy mogli jedynie załamać ręce i powiedzieć: “Dobrze, ale za dużo.. za szybko..”. Nie pozostaje mi nic innego, jak zacząć walczyć ze swoim podejściem, zamiast bić się o forsowanie swojego zdania. Trzymam się myśli przewodniej przygotowań do nowego sezonu i szukam w swoich działaniach czegoś nowego, innego niż do tej pory. Okoliczności temu sprzyjają. Nie robię tego na własną rękę, więc pokornie wracam do domu i odpoczywam, kiedy każe mi się odpoczywać. Grzecznie nie wychodzę na rower tylko po to, żeby nakręcić tyle kilometrów, ile tylko zdążę, a zamiast tego rozciągam się, robię trening stabilizacji lub inne do bólu nudne, przemyślane i potrzebne rzeczy. To nie jest łatwe. To jest ekstremalnie trudne, bo każda szara komórka w moim mózgu woła: “Dawaj na następny trening, przecież w ogóle się nie zmęczyłaś! Dokręć! Dopływaj! Dociśnij!”. Wierzę mocno – jestem całkowicie przekonana – że w tym jest metoda, a moje szare komórki już nieraz udowodniły, że nie są moim najlepszym trenerem. Jeśli wszystko pójdzie pomyślnie, to od przyszłego tygodnia znowu będę mogła biegać, i niech ktoś trzyma za mnie kciuki, żebym nie rozstrajała z premedytacją pulsometru, żeby niepostrzeżenie pozwolił mi na robienie pseudorozbiegań w trzecim zakresie..
Wchodzę w całkowicie nowy poziom wtajemniczenia, co szalenie mi się podoba, choć naprawdę trudno mi odmówić sobie masochistycznego łomotu z potrójną zakładką. Następny sezon będzie naprawdę ciekawy, bo czuję, że kiedy w końcu moja kadra trenerska pozwoli mi puścić hamulce, to podczas startu z rozkoszą uduszę się już podczas części pływackiej, a na mecie umrę z zadowolenia i zmęczenia. Tego sobie życzę.
Swojej natury pewnie nie zmienię (zwłaszcza gdy już jestem absolutnym endorfinowym ćpunkiem), ale to być może nie będzie potrzebne; może wystarczy odrobina pokory. Część kłopotu na pewno wynika z faktu, w jakim momencie życia zaczęłam bawić się w sport i czym właściwie były dla mnie treningi. Kiedyś na pewno napiszę o tym coś więcej, choć być może nie na blogu. W każdym razie nawet wtedy, gdy trenowałam najwięcej, najbardziej intensywnie i najszybciej się poprawiałam, wcale nie zależało mi na wyniku sportowym i nie próbowałam trenować jak najmniej to możliwe do osiągnięcia pożądanego progresu, ale wręcz przeciwnie – jak najwięcej to możliwe do niespowodowania regresu. Wówczas moja zdolność do szybkiego regenerowania się po treningach była moją wielką zmorą. Nielogiczne? Oczywiście że nielogiczne. W porównaniu z tamtym czasem teraz jestem uosobieniem rozsądku i wzorcowej regeneracji.
Na koniec jeszcze drobna refleksja. Dzisiaj po raz pierwszy w życiu przekonałam się aż tak naocznie i dotkliwie, że spokój, skupienie i kontrola ratują fason, a zegarek pokazuje wówczas to samo co wtedy, kiedy się na siłę naparza. A więc stąd bierze się szybkość? Jeszcze tego nie znam, zaledwie się o to otarłam, ale lubię to po stokroć.. I myślę, że zdziwię się jeszcze niejeden raz..