Blog ostatnio trochę podbutwiał. Nie żebym nie miała o czym pisać, wręcz przeciwnie. Piszę jak wściekła, tylko że większość nie nadaje się do publikacji.
Robię swoje i nie gadam o tym zbyt wiele. Trochę dlatego, że nie ma specjalnie o czym, ale (bo kiedyś też przecież nie było) głównie z uwagi na fakt, że odebrałam wreszcie potężną lekcję pokory.
Nie żebym się tym wszystkim nie emocjonowała – po prostu dojrzałam. Przeszłam naprawdę długą drogę. Od zawodnika, który po nieudanym treningu zachowywał się tak, jakby Ziemia miała zacząć się kręcić w drugą stronę, a mój kraj miała zalać fala tsunami. Który nie myślał, tylko napierał do przodu, żeby mieć to już za sobą. Trening był jak świętość, zawody jak Sąd Ostateczny. Wszystko albo nic – jeśli cokolwiek nie będzie idealnie, wszystko będzie źle.
Tyle rzeczy mi już nie wyszło, tyle razy Ziemia miała okazję odwrócić swój bieg…
Powoli przestaję się stresować nadchodzącym bólem, co jest zdecydowanie moim najpotężniejszym i najbardziej oczekiwanym odkryciem w życiu. I to wcale nie jest przyzwyczajenie, ale zwyczajne doświadczenie i pokora. W końcu dostrzegłam, że pomimo iż wiem, że nic się nie stanie, jeśli zwolnię i odpuszczę, to nadal prędzej umrę niż to zrobię. Tak jakbym odrobinę zaufała sobie, poznała siebie na tyle żeby wiedzieć, że tak po prostu jest i już. Skoro więc nie mam na to wpływu, po co mam się tym denerwować? Klamka zapada w momencie, w którym plan treningowy wychodzi spod pióra trenera.
Nadal jest mi trochę niemrawo, kiedy po pierwszym z czterech zadań treningowych czuję się jak zwłoki i wiem, że z każdym powtórzeniem będzie tylko gorzej. Ale już specjalnie nie panikuję, bo – znowu – wiem, że nic mi po myśleniu. Nie odpuszczę i już, tak jestem zbudowana i tak naprawdę nie mam na to większego wpływu. Nie zrobię czegoś lepiej, niż jestem w stanie zrobić w danym momencie, ale mam pewność, że jeśli nie zdarzy się nic wyjątkowo dziwnego, to nie dam z siebie mniej niż mogę. Odkrywam najpiękniejszy sportowy paradoks – można czuć się dobrze, czując się źle.
Do niektórych rzeczy trzeba dojść samemu; nic tu po najlepszych nawet trenerach, mądrych książkach i opowieściach znajomych. Dopiero z własnego doświadczenia dowiedziałam się, że nie ma sensu ufać samopoczuciu – ono nie mówi prawie nic. Ile razy przed zawodami panikowałam, bo czułam się jak wyjęta z pralki po wirowaniu, a potem z uśmiechem na ustach przekraczałam metę z nową życiówką. Ile razy szłam na trening z niezachwianą pewnością, że wszystko będzie dobrze, a nie było dobrze nic.
Błogosławione nieudane treningi, błogosławione płacze i zgrzytanie zębami, że coś mi nie wyszło, i błogosławione duszące kolki, które pozwoliły moim rywalkom zrzucać mnie z pierwszego na czwarte miejsce na kilometr przed metą. Nic się nie dzieje bez przyczyny. Dzięki tej myśli zmieniło się absolutnie wszystko.
Musisz wyjść poza to, co normalne, poza to, co zwyczajne, powszechne i racjonalne – w świat wojownika. Zawsze próbowałeś być najlepszy w zwykłym świecie. Teraz będziesz zwykłym człowiekiem w doskonalszym świecie.