Niechaj tradycji stanie się zadość – były zawody, jest więc relacja. Nie wiem jak to możliwe, że jeszcze niedawno nie lubiłam startować w zawodach. Przecież to bajeczne, żeby za zrobienie jednego z wielu mocnych treningów dostać masę oklasków, wielki puchar, forsę i jeszcze udzielić wywiadów dla prasy i telewizji (kiepsko się to robi z zamarzniętą twarzą). Tak, dzisiaj to, co się działo po biegu, było zdecydowanie niewspółmierne do osiągniętego przeze mnie wyniku. Ale po kolei…
Do zeszłego tygodnia włącznie zdarzały mi się na mocniejszych treningach biegowych gigantyczne awarie. O tyle, o ile rozbiegania wciąż wychodziły mi jednocześnie komfortowo, jak i szybko, o tyle jakiekolwiek przyspieszenie do poważnych prędkości powodowało totalną bombę. I to nie tak, że słabłam stopniowo – po prostu nagle odcinało mi prąd. W zeszły poniedziałek zrobiłam na stadionie pół zaplanowanego treningu, bo w połowie każdego odcinka następowało “Kto zgasił światło?” i tyle było z porządnego biegania. Jako że słusznie podejrzewałam, gdzie leży problem, i postanowiłam wreszcie coś z tym zrobić, jestem już raczej na krzywej wznoszącej się. W dzisiejszym biegu planowo miałam startować, ale był to plan sprzed ponad miesiąca, a nowy był taki, że w tym tygodniu jeszcze odpuszczamy zawody. Aż do wczoraj, gdy Wojtek oznajmił mi, że jedzie tam porobić zdjęcia. Zagaiłam niezobowiązująco, że może w takim razie zamiast przebieżek na Agrykoli zrobię sobie bardzo mocny bieg ciągły na terenie Instytutu Lotnictwa.
Jak było na biegu? Przede wszystkim strasznie zimno, choć w trakcie samych zawodów jedyny dyskomfort termiczny czułam podczas najbardziej porywistych podmuchów zimnego wichru. Poza tym świetnie organizacyjnie i sympatycznie. Wróciłam do domu z wielkim pucharem i czekiem na trzy stówki, co jest pierwszą zarobioną przeze mnie kasą na biegu. Co oznacza, że mój kochany trener wreszcie będzie miał coś z tego ciągłego wysłuchiwania marudzeń, konieczności dyskutowania o planie treningowym i wstawania o piątej rano, żeby marznąć na środku stadionu ze stoperem w dłoni.
Trasa zawodów nie była szybka i ja też nie byłam najszybsza w swojej historii biegów, choć jedno mogło wpłynąć na to drugie, zwłaszcza że wszyscy byli wolni – najszybszy mężczyzna pobiegł nieco poniżej 17 minut, drugi prawie 18 – obaj zwykle biegają w okolicy kwadransa. Przyznam szczerze, że po tak zakręconej trasie nie miałam jeszcze okazji biegać. Trzy okrążenia pełne ostrych zakrętów, kluczenie pomiędzy budynkami… sama bym tego lepiej nie wymyśliła! Zdecydowanie nie był to bieg na życiówkę, więc potraktowałam to raczej jako mocny bodziec treningowy. Cieszy mnie jednak fakt, że całą piątkę przetrwałam we względnym komforcie – to znaczy w dyskomforcie towarzyszącym przyzwoitej intensywności piątki, ale bez katastrofy, która zdarzyła mi się na przykład w Kleszczowie. Teraz mam wielką ochotę sprawdzić się na szybkiej, atestowanej trasie… Już niedługo.