Na początku października miałam przyjemność uczestniczyć w pierwszym Zjeździe Polskiego Towarzystwa Dietetyki Sportowej. Rzeczową relację napisałam już na portalu MagazynBieganie.pl – link, który wysłał mnie na to wydarzenie. Tutaj z kolei pozwolę sobie na bardziej osobiste sprawozdanie z tych dwóch dni.
Link do strony wydarzenia – właściwie w ostatniej chwili – podesłał mi Kuba Czaja, polecając mi spojrzeć na listę gości. Przebierałam nogami i nie mogłam doczekać się pierwszego piątku października, choć trochę się obawiałam, co to będzie – ostatnia konferencja, na której byłam w Centrum Olimpijskim, mocno mnie zawiodła.
Tym razem jednak byłam pozytywnie zaskoczona. Konferencja dała możliwość wysłuchania naprawdę wybitnych specjalistów z różnych dziedzin sportu, z których większość była dodatkowo fantastycznymi mówcami i potrafiła przykuć uwagę bez reszty. Dobór prelegentów był po prostu perfekcyjny – każdy z nich był otwarty na różne perspektywy i doskonale było po nich widać, że nie są tylko teoretykami, ale i praktykami. Żaden z nich nie prawił morałów, nie wykładał “prawdy objawionej”, nikt nie sprawiał wrażenia, że uważa się za pępek naukowego świata.
Najsłabiej oceniam wykłady dotyczące genetyki, ale podkreślam, że to moja subiektywna ocena. Wykładowcy – oczywiście świetni specjaliści – przedstawiali temat tak, jakby mówili do audytorium ściśle związanego z genetyką. Nie unikali specjalistycznej nomenklatury, a jako przedstawienie tematu potraktowali kilka suchych definicji. Trudno mi jednak stwierdzić, czy tylko ja czułam się tam jak zabłąkany student innego kierunku. Z jednej strony trzeba wziąć poprawkę na to, że moje wykształcenie jest zgoła inne niż większości osób tam zebranych, jako że konferencja była skierowana głównie do zawodowych dietetyków. Z drugiej strony – zewsząd dochodzą mnie słuchy (żeby nie było – wyłącznie z pierwszej ręki!), że na studiach dietetycznych mało czego można się nauczyć, a szeroka wiedza osób w tym zawodzie wynika głównie z ich dociekliwości i pracy własnej, a nie z tego, co zostało im wyłożone na studiach.
Niezbyt porywająco wyszedł też wykład profesora Rona Maughana na temat nawodnienia i związanego z nim postrzegania intensywności wysiłku. Niczego nowego się nie dowiedziałam, jedynie utrwaliłam wiedzę. Nie wiem z czego wynikała taka sobie zawartość merytoryczna tego wykładu, zwłaszcza że pierwszy wykład prof.Maughana – “Przełomowe wydarzenia w historii żywienia w sporcie” – był świetny. Wniosek, jakoby wszystko, co przedstawiane jest jako nowość i przełom we współczesnej dietetyce, było już w istocie odkryte i przetestowane dziesiątki lub setki lat temu, kazał przez chwilę zastanowić się nad tym, gdzie naprawdę jesteśmy i czego oczekujemy po rozpoczynającym się właśnie wydarzeniu. Profesor przypomniał też o hipotezie zmęczenia centralnego ośrodka zarządzania, która mówi o tym, że odczuwanie wysiłku jest ważniejsze niż rzeczywiste zmęczenie zawodnika. Jest to rzecz trenowalna, lecz w dużym stopniu także wrodzona. Mówiąc prościej, od dawna wiadomo, że tak naprawdę wszystko siedzi w bani.
Bardzo dobrze słuchało się specjalistów-dietetyków pracujących na co dzień ze sportowcami. Dr Czaja mówił o żywieniu w sportach wytrzymałościowych, swoimi tezami zyskując wyraźną aprobatę publiczności. Kilkakrotnie podkreślał, że prawidłowe żywienie to dla maratończyka czy triathlonisty rzecz ważna, ale nieporównywalnie mniej istotna niż trening. Stwierdził, że zawodnicy zbyt często oczekują, że zmiana jadłospisu albo sposobu suplementacji sprawi, że zaczną osiągać kosmiczne wyniki.
Dla mnie szczególnie ważna była część traktująca o jedzeniu w dniu zawodów i w trakcie samego startu. Tę kwestię przedyskutowałam jeszcze przy innej okazji z Kubą osobiście. Skoro czołowi maratończycy przez kilka miesięcy muszą trenować przyjmowanie żelu w biegu, żeby ich start nie został przerwany kolką, i skoro niektórzy po prostu tak mają, że przed porannymi zawodami mogą zjeść posiłek poprzedniego dnia o 23, bo jeśli zjedzą później, to mają po zawodach… to jest dla mnie jeszcze jakaś szansa. W każdym razie bardzo mnie pocieszyło to, że nie jestem sama.
Choć tematyka żywienia w sportach walki i w grach zespołowych nie interesuje mnie aż tak żywo, to unikalną możliwość wysłuchania dietetyków pracujących z reprezentacjami kraju uznaję za bardzo cenną.
Bardzo ciekawą kwestię poruszyła prof. Jadwiga Malczewska-Lenczowska z warszawskiego Instytutu Sportu. Mówiła o niedoborze żelaza u sportowców, które często nie jest wcale typową, prawdziwą anemią, lecz tak zwaną anemią rzekomą, nie mającą nic wspólnego z groźnymi zaburzeniami. Profesor opisywała słuchaczom, w jaki sposób sprawdzić, czy jest się czym martwić; jakie są etapy niedokrwistości i przede wszystkim skąd się ona bierze. Czy wiedzieliście, że podczas biegania tracimy żelazo ze względu na mikrokrwawienia z przewodu pokarmowego? Brzmi słodko, co nie?
Moją szczególną uwagę przykuł też ostatni wykład pierwszego dnia konferencji (i to pomimo tego, że był ostatni). Dr Andrzej Pokrywka mówił o zagrożeniach związanych z dopingiem ukrytym w suplementach i żywności. Temat ten rozwinęłam już na łamach portalu magazynu “Bieganie” – link. Przyznam szczerze, że jestem teraz jeszcze bardziej sceptyczna w stosunku do wszelkiego rodzaju suplementacji, i to nie tylko dlatego, że jak się okazało, dopingowy syf można przemycić nawet w niewinnych aminokwasach. Wniosek numer dwa był jednak taki, że to, po czym rzeczywiście można spodziewać się efektów, jest albo powinno być nielegalne, bo zanieczyszczone zabronionymi substancjami. A to, co jest legalne, zwyczajnie nie działa lub działa bardzo, bardzo słabo…
Drugiego dnia konferencja rozpoczęła się od wysokiego c… i bardzo długo z niego nie schodziła. Żeby w pełni opisać, jak bardzo dobre były sobotnie wykłady, napiszę, że po pierwsze zdecydowałam się na nich używać słuchawek translatorskich, żeby nie stracić ani jednej myśli przekazywanej przez anglojęzycznych wykładowców. Po drugie – rzeczone słuchawki miały problem z zasięgiem i często zaczynały charczeć, więc siedziałam zupełnie nieruchomo i nie sięgałam nawet po telefon, który miałam obok siebie.
A skoro już wspomniałam o tłumaczeniu, muszę przyznać, że tłumacz na tej konferencji był jakimś absolutnym cyborgiem. W ogóle nie ogarniam umysłem, jak można tłumaczyć na żywo cały wykład, siedząc w oddalonym o kilkanaście metrów, szklanym, dźwiękoszczelnym akwarium. A co dopiero robić to przez kilka godzin bez przerwy? Chyba bardzo rzadko zdarza się, żeby na takim wydarzeniu był tylko jeden tłumacz – zazwyczaj w kabinie siedzi ich dwóch i zmieniają się po krótkim czasie. Tam był tylko jeden. Jakim cudem nie wyparował mu mózg po takim kombosie tłumaczeniowym – nie wiem!
Wracając jednak do wykładów, w sobotę prym wiodło dwóch prelegentów z zagranicy – prof. Asker Jeugendrup z Holandii, triathlonista i dietetyk współpracujący m.in. z Chrissie Wellington i Haile’em Gebrselassie’em oraz Australijczyk, profesor John Hawley, wybitny specjalista w swojej dziedzinie. Prof. Jeugendrup wyjaśnił, że dieta paleo w przypadku sportowców praktycznie nie ma racji bytu, a to, co zawodnicy nazywają w ten sposób, to tak naprawdę kontaminacja elementów paleo ze składnikami niezbędnymi do efektywnego trenowania.
Drugi wykład profesora z Holandii dotyczył… treningu jelita (Ciekawa jestem, ilu czytelników wyobraża sobie właśnie flaczki podnoszące hantle na siłowni). Temat dla mnie zupełnie nowy, a jednocześnie przełomowy (joł). Do tej pory sądziłam, że mam po prostu przerąbane i nic z tym nie zrobię. Na zawodach triathlonowych nie jestem w stanie pić przed częścią biegową, bo mam potem wrażenie, że urywa mi się żołądek. Nic nie mogę zjeść, bo od razu trafia mnie kolka – żadne żele nie wchodzą w grę. Co więcej, nawet jeśli startuję w południe, to jedyne co mogę wszamać w dniu zawodów, to dwa-trzy wafle ryżowe z dżemem na cztery lub pięć godzin przed startem (więc oczywiście przed strzałem startera zdążę już trzy razy zgłodnieć). Ogólna lipa, ale teraz już się tym (aż tak bardzo) nie martwię. Po pierwsze dlatego, że porozmawiałam sobie o tym z Kubą Czają – powiedział mi, że w takich zawodach mogę wystartować na głodniaka i nic się złego nie stanie, i że niektórzy muszą po prostu bardzo długo trenować jedzenie i picie podczas maksymalnego wysiłku. Po drugie dlatego, że mniej więcej to samo powiedział prof.Jeugendrup. Jelita często nie potrafią wchłonąć tylu węgli, ile im podajemy, a jeśli na co dzień jemy ich mało, to w trakcie zawodów tym bardziej możemy spodziewać się problemów.
Niezwykle ciekawy był wykład prof.Hawleya na temat treningu przy niskiej dostępności glikogenu, poruszający także ogólne zagadnienie wykorzystania okresowych strategii żywieniowych u wytrzymałościowców. Prelegent przedstawił zebranym wyniki badań nad triathlonistami, którym po wieczornym treningu nie pozwalano zjeść posiłku, a po nocnym odpoczynku zabierano ich na kolejny trening. Ogólny wniosek z badania był taki, że nawet pomimo pozytywnej odpowiedzi niektórych zawodników na tego typu proces, dla zawodników dyscyplin wytrzymałościowych wysokie stężenie glikogenu jest znacznie bardziej korzystne. Zasoby glikogenu wpływają między innymi na subiektywne odczucie wysiłku. I tu mała dygresja – sprawdziłam to ostatnio na sobie. Tydzień temu robiłam, a raczej zamierzałam zrobić na stadionie trening mocnych 400-metrówek. O ile pierwsza wyszła nieźle, o tyle podczas kolejnych w połowie odcinało mi prąd. Trening zakończył się w połowie, bo nie było sensu dalej biegać na takim zombie mode, jaki udało mi się osiągnąć. Dzień później spotkałam się z Kubą Czają, który uświadomił mi, że funduję swojemu organizmowi permanentny (i bezsensowny) low carb. Podejrzewałam oczywiście, że problem leży w tym miejscu, ale działanie zgodne z rozsądkiem nie jest moją mocną stroną w kontekście działań treningowych, więc potrzebowałam, żeby ktoś mądry powiedział mi to wprost. Zwiększyłam zatem ilość węglowodanów w diecie i… różnica jest ogromna (a wcale nie jem tych węgli bardzo dużo). We wtorek powtórzyłam trening z zeszłego tygodnia, ale tym razem zrobiłam go do końca. Było ciężko, jak przystało na tego typu jednostkę, ale bardzo dobrze – mogę powiedzieć, że mimo wypluwania płuc całkiem nieźle się bawiłam. Subiektywne odczucie wysiłku spadło znacznie, myślę że o około połowę. Różnicę zauważyłam też w niedzielę podczas biegu Instytutu Lotnictwa na 5 km. Leciałam podobnym tempem co w Kleszczowie we wrześniu, ale w przeciwieństwie do biegu sprzed miesiąca, nie miałam wrażenia że zaraz padnę i zaryję twarzą o asfalt. No cóż, trzeba przyznać, że gdyby dawali medale za bezsensowne umęczanie się, byłabym kandydatką do złota.
W sobotę po części głównej konferencji odbyły się tak zwane warsztaty dietetyczne, choć nie wiem, dlaczego zostały nazwane warsztatami, skoro zostały przeprowadzone jako typowe, krótkie wykłady. Pierwszym prelegentem tej części był Tadeusz Sowiński, specjalista od przygotowania do sportów sylwetkowych. Wszyscy słuchacze na pewno dobrze zapamiętali postać tego wykładowcy, posiadającego szeroką wiedzę i… bardzo dobrze wyćwiczony aparat artykulacyjny – tempoodpowiadanianapytaniagdyczasprzeznaczonynawystąpieniedobiegałkońcabyłonaprawdęimponujące 🙂 Sowiński opowiadał o kontrowersyjnej kwestii zrzucania masy przez zawodników dyscyplin, w których liczy się nienaganna rzeźba. Nakreślił też problemy, jakie pojawiają się przed adeptami zawodów, a które nie zawsze są oczywiste – na przykład to, że ekstremalny deficyt energetyczny powoduje obniżenie tempa przemiany materii aż do 40%. Przypomniał także, że istnieje limit w spożyciu energii, poniżej którego tkanka tłuszczowa nie będzie już spalana efektywniej. U swoich zawodników dietetyk ten unika drastycznego cięcia węglowodanów, twierdząc, że zbyt często przecenia się wpływ podaży białka, a nie docenia się węgli. Nie preferuje też zupełnego obcinania udziału tłuszczu w diecie – minimalna podaż, jaką stosuje u zawodniczek fitness w okresie redukcji, to 40g na dobę. Tak czy inaczej, w dyscyplinach sylwetkowych trudno czasem uniknąć ekstremalnych sytuacji. Nieprawidłowo przeprowadzona redukcja powoduje takie rozregulowanie organizmu, w tym zaburzenie pracy hormonu odpowiadającego za odczucie sytości, że zawodnicy niekiedy schodzą ze sceny i najadają się tak, że wymiotują z przeżarcia, a potem… jedzą dalej.
Żeby nie było tak zupełnie kolorowo i aby nie wychwalać organizatorów pod same niebiosa, muszę stwierdzić, że zdarzył im się jeden dość poważny fakap – catering. Spodziewałam się, że akurat na konferencji dietetycznej na światowym poziomie będzie się dało normalnie zjeść. Mam w pamięci konferencje prasowe Herbalife Triathlonu, które – mimo że zaledwie 2-3-godzinne – obfitowały zawsze w poczęstunki dla gości. Z kolei na konferencji z teamem kolarskim Cannondale-Garmin organizatorzy zaserwowali zebranym nie tylko różnego rodzaju przekąski, lecz także normalny obiad. Oczywiście nikt nie idzie na tego typu wydarzenie po to, żeby się nawsuwać, ale w przypadku, gdy spędza się dwa dni na zjeździe, siedząc tam od rana do późnego popołudnia, wypadałoby zjeść coś więcej niż jogurt i jabłko. Niestety “obiad” zaserwowany w piątek był fatalny, a co więcej – bezmięsnym, którzy stali w dalszej połowie kolejki, kucharze bez mrugnięcia okiem dali na talerzu… ryż. Ryż z ryżem. Bo ryba się skończyła, warzyw już dawno nie ma, więc został kurczak w sosie curry. Straciłam przez to jeden wykład – musiałam ruszyć w miasto na polowanie, bo inaczej moje kiszki grające marsza zagłuszałyby wystąpienie prelegenta. Następnego dnia nie popełniłam już błędu i wzięłam ze sobą własny prowiant. Całe szczęście, bo jako “lunch” goście dostali po ściśniętej w folii śniadaniowej kajzerce.
Gościem specjalnym zjazdu był Robert Korzeniowski, który opowiedział słuchaczom o realiach dietetycznych w sporcie z czasów jego kariery. Z historii tej morał taki, że wyczynowi sportowcy często dbają o superzdrową dietę w znacznie mniejszym zakresie niż amatorzy. Od razu przyszła mi na myśl historia opowiedziana przez innego wybitnego Korzeniowskiego – posłuchajcie od 00:35 – link. Podobną myśl przedstawił też Kuba Czaja podczas piątkowego wykładu o żywieniu w sportach wytrzymałościowych. Bo ostatecznie i tak wszystko siedzi w bani.
Z niecierpliwością wyglądam kolejnych wydarzeń Polskiego Towarzystwa Dietetyki Sportowej. Po zjeździe czuję się bardzo mądrym polonistą!