Kaszebe Runda to wydarzenie jedyne w swoim rodzaju. Nie ma drugiego takiego na Pomorzu ani w Polsce; śmiem nawet przypuszczać, że jest unikatowe na jeszcze szerszą skalę. Było mi bardzo miło, gdy organizatorzy tej kultowej imprezy zaprosili mnie – jakby nie patrzeć, trochę słoika! – abym wzięła udział w tegorocznej edycji jako ambasadorka.
Niewiele myśląc, postanowiłam zatem tę pierwszą niedzielę czerwca spędzić właśnie na szosach w okolicy Kościerzyny. W zeszłym roku o tej porze rozpoczynałam już sezon startowy, w tym z kilku powodów ta oś czasu przesuwa się nieco w prawo. Na Kaszebe nie ma ścigania, klasyfikacji, stawania na podium i wręczania nagród. Tam chodzi o coś zupełnie innego.
Tak się miło złożyło, że jako ambasadorka mogłam wziąć ze sobą osobę towarzyszącą, która również dostanie w prezencie pakiet startowy. Jako że pierwszy typ na osobę towarzyszącą odpadł mi w przedbiegach, gdyż szedł, a raczej leciał do pracy (pozdro!), a więcej typów nie miałam w zanadrzu, postanowiłam ogłosić mały konkurs na fanpage’u. W życiu bym nie pomyślała, że do tegoż konkursu zgłosi się Agnieszka, czyli – jak zwykłam mawiać – moja mentalna bliźniaczka, z którą przeżyłam miliony fantastycznych przygód, również rowerowych. Skoro zadeklarowała, że przyjedzie z Warszawy specjalnie po to, żeby przejechać się ze mną na szosówkach, to typ na laureata stał się zupełnie oczywisty. Haczyk polegał na tym, że Aga, choć kiedyś ścigała się ze świetnymi rezultatami, to ostatnio na rowerze szosowym siedziała ze dwa i pół roku temu. Rower serwisowała jeszcze wcześniej. Profilaktycznie przepisałam nas z dystansu 200 na 125 kilometrów.
Choć Agnieszka – z powodu wymienionego wyżej oraz tego, że w okolicy Warszawy nie ma takich pagórków jak na Kaszubach – przeżywała niekiedy ciężkie chwile, i tak uważam, że była bardzo dzielna. Podczas postojów przepraszała mnie za swoje jęczenie i marudzenie, a ja tylko uśmiechałam się pod nosem, wspominając dziesiątki naszych wspólnych przypałoprzygód sprzed lat. Na przykład to, jak podczas jazdy na rowerach górskich, na 30-40 km przed końcem jazdy odpadł jej blok od buta i nie mieliśmy tego czym dokręcić. Cóż, największą niespodzianką Kaszebe Rundy było dla mnie to, że Agnieszkowa szosa, nazywana nie bez kozery Meridą Waleczną nie zrobiła nic głupiego. Nic nie odpadło, nie wybuchło ani się nie odkręciło.
Dobranie sobie Agnieszki na osobę towarzyszącą okazało się też niezwykle sprytnym, choć zupełnie niecelowym zabiegiem marketingowym. Można powiedzieć, że zrobiłam organizatorom influencepcję. Jeśli zaprosili mnie jako osobę w jakimś stopniu rozpoznawalną w trójmiejskim środowisku kolarskim, to w osobie Agi dołożyłam im zwielokrotnionej sławy i splendoru. Bo o ile spośród tych około 1200 osób obserwujących mnie na Instagramie, kilka zainteresowało się startem w przyszłorocznej edycji, a większość już Rundę doskonale znała, tak w grupie 35800 obserwatorów Agnieszki nastąpił szał i masowe zaczajenie się na zapisy na 2020. Cóż, choć z wielkim podziwem obserwuję działalność włosowo-biznesową Agnieszki, to jakoś nadal nie mogę się przyzwyczaić, że jakiś czas temu w sumie stała się trochę sławna!
Do startu w Kaszebe Runda podeszłyśmy niezwykle beztresowo. Oznacza to także, że poszłyśmy spać o pierwszej w nocy, ciuchów na rower szukałam dopiero rano, do biura zawodów dojechałyśmy na styk, a na starcie zamykałyśmy stawkę – ruszyłyśmy jako najostatniejsze z naszego 125-kilometrowego dystansu. Przez to przedostatnie było mi nieco głupio, ale na trasie dopadły nas, hehe, nieprzewidziane zdarzenia, które były jednak dość łatwe do przewidzenia, gdyby się nad tym zastanowić dłużej niż przez trzy sekundy. Jak zwykle nie mogło obyć się też bez choćby niewielkiego przypału. Tym razem było dość lajtowo, bo jedynie obtrąbiłyśmy Bogu ducha winnego kolarza na wjeździe do stacji benzynowej, to znaczy Aga obtrąbiła za pomocą swojego własnego łokcia. Kolarz był zszokowany, Agnieszka jeszcze bardziej. Obydwoje tym, że “ktoś na nich trąbi” 🙂
Gdy słyszysz “Kaszebe Runda”, prawdopodobnie myślisz “bufety”. Nie chciałabym wyjść na jakiegoś wybitnego obżartucha, ale ta impreza kojarzyła mi się właśnie z tymi rekreacyjno-odżywczymi bufetami na trasie, pełnymi regionalnych przysmaków. Zamiast jak zwykle przed imprezami sportowymi naładować się dzień wcześniej węglowodanami, podeszłam do sprawy zupełnie przeciwnie. Do Kościerzyny ruszyłam o kawie i małym bananie, aby cieszyć się “śniadaniem na mieście”. Nie przewidziałam tylko tego, że dostąpię śniadania o… 13, po godzinnym staniu w kolejce na pierwszym bufecie. Tak! Wszyscy tam stanęli. I my razem z nimi, bo nie wierzyłyśmy, że kolejka będzie przesuwać się tak wolno. To była najbardziej wyczekana jajecznica świata, z której nie zrezygnowałam tylko dlatego, że z głodu wmurowało mnie już w podłoże.
Co ciekawe, na drugim bufecie czekała nas jeszcze mniej miła niespodzianka – dla “ogona” została tylko woda! Mogę się tylko domyślać, co tam oszamali ci, którzy pojawili się wcześniej. A żeby Wam się nie zmieściło z kolejnego bufetu!
Jednak cztery kolejne postoje wynagrodziły nam wcześniejsze rozczarowanie z nawiązką. Były słodkie rogale, babki drożdżowe, lody, krupnik, pomidorowa, chleb ze smalcem, ogórki kiszone i małosolne, placki ziemniaczane i wspaniała lemoniada z miodem i miętą. Słowo daje, można by pęknąć, gdyby nie znać umiaru.
To co zaskoczyło mnie najbardziej podczas Kaszebe Rundy to bezpieczeństwo na trasie. Przyznaję, że obawiałam się jazdy w formule otwartego ruchu drogowego. Zawsze wychodziłam z założenia, że to kiepski pomysł i jazda w takich warunkach jest ryzykowna. Rzeczywistość okazała się zgoła odmienna. Owszem, mijały nas samochody – na jednym z odcinków trasy musiałyśmy jechać jedna za drugą, bo ruch zrobił się całkiem spory – ale absolutnie każde skrzyżowanie, rondo i zakręt na trasie były zabezpieczone przez służby! Dzięki temu mogłyśmy jechać swobodnie i śmiało, zupełnie tak jakbyśmy brały udział w wyścigu. Co więcej, formuła otwartej trasy wymuszała ciągłą uwagę nie tylko zabezpieczających, lecz także nas samych. Gdy jedziemy w zawodach, nie musimy przejmować się tym, że ktoś wyskoczy na nas zza zakrętu… a to się niestety zdarza. Tutaj, będąc świadome że samochody będą, bo być muszą, nie byłyśmy niczym zaskakiwane. Może jedynie kulturą kierowców – w żadnym momencie nie czułam, że moje bezpieczeństwo jest zagrożone. A to rzadkość, gdy się jedzie przez pięć godzin.
Ogólnie rzecz biorąc, na trasie Kaszebe Rundy czułam się jak w jakimś sanatorium na zajęciach rekreacyjno-ruchowych. Jeszcze nigdy wcześniej nie przekraczałam linii mety z tętnem 83 i nie pokonałam tak długiego odcinka ze średnim pulsem… 117. To miła odmiana, gdy zwykle się ciśnie lub nawet zarzyna na rowerze. Niemniej, gdy tylko poczułam odrobinę atmosfery zawodów, noga zaczęła świerzbić, żeby przydepnąć tę korbę i polecieć naprzód. Lada chwila zaczyna się sezon, więc szybko zweryfikuję swoje marzenia i obawy.
A na koniec relacji zapraszam Was do kolejnego sprawozdania z Rundy, tym razem tekstowo-filmowego, zmontowanego przez Mariusza, który niedawno dołączył do dziennikarskiej ekipy serwisu Rowery portalu Trojmiasto.pl!