Triathlon Charzykowy – bardzo przyjemny koniec wczasów

Już po raz drugi zostałam zaproszona do startu w sztafecie na dystansie 1/4 Ironmana. I podobnie jak miało to miejsce w Przechlewie, wraz z Karoliną na zmianie pływackiej i Hanią w części biegowej zwyciężyłyśmy rywalizację z dużą przewagą. Tym samym powoli rozpoczynam sezon startów w 2019 roku.

W tygodniu poprzedzającym start pierwszy raz wyciągnęłam z domu czasówkę. Kwadrans zajęło mi przyzwyczajenie się do tego, że ten rower rozpędza się jak wściekły, nie lubi hamować ani zakręcać i w ogóle jest całkiem inny niż moja szosówka. Gdy wreszcie znalazłam się cała i zdrowa na Reja, odzyskałam komfort położenia się na lemondce i mknęłam tak sobie po pętli w akompaniamencie buczenia kół i śpiewu ptaków, wiedziałam że jestem dokładnie tam, gdzie chcę na świecie być. Tak tak, jak już w końcu stwierdzę, że moje dziesięć kilów sportowej nadwagi jest na dłuższą metę nie do zrzucenia, to przerzucam się na kolarstwo, kurde.

Start w sztafecie jest specyficzną rywalizacją. Kiedy jestem jedyną odpowiedzialną za swój wynik, jadę na zasadzie “wszystko albo nic”. Zbombię, wpadnę do rowu, wbiję sobie koło w kolano – no trudno, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. W przypadku sztafety to “trudno” mnoży się jednak razy trzy, bo wysiłek w ukończenie zawodów wkładam nie tylko ja, lecz także dwie pozostałe osoby. Czuję więc jeszcze większą odpowiedzialność, zarazem przestawiając sobie nieco priorytety: po pierwsze, ukończyć; po drugie – cała i zdrowa, po trzecie – jak najszybciej. Czyli dokładnie odwrotnie niż w wypadku rywalizacji indywidualnej.

Zwykle w relacjach sporo pisałam o tym, co się działo przed zawodami czy w dniu startu. Rozpoczynając szósty sezon rywalizacji w sporcie mam już wrażenie, że nie ma o czym pisać. Wszystko było w porządku – to chyba najpełniejsze podsumowanie. Dzień przed zawodami spędziłam na spływie kajakowym, zresztą swoim pierwszym w życiu. Ubawiłam się setnie i byłam zdziwiona, że tyle się tam trzeba nakombinować. W gruncie rzeczy było to bardziej wyzwanie umysłowe niż fizyczne. No może oprócz tego momentu, gdy jedną nogą zapadałam się w metrowy muł na dnie rzeki, a drugą właziłam na drzewo, podczas gdy reszta ekipy z uniesioną brwią rozkminiała, jak to zrobić, żeby nie zrobić tego tak ofiarnie jak ja. PS Wykminili 🙂

Na miejscu zawodów, choć sama rywalizacja nie stresowała mnie w ogóle, w sekundę przestawiłam się na tryb “Race”. Zachwyca mnie to, jak bardzo organizm to wszystko pamięta. Szybko przypomniałam sobie, jak strasznie za tym tęskniłam i jak dobrze odnajduję się w tej atmosferze. I jak zajebiście mi się goni ludzi na rowerze.

Cóż, nawet gdy jadę sobie spokojny rozjazd, w momencie gdy dostrzegam na horyzoncie innego kolarza, włącza mi się moduł zwierza. No nie mogę temu pomóc i co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Sytuacja na zawodach, gdzie mam do wyprzedzenia kilkudziesięciu zawodników, jest dla mnie fantastycznie napędzająca. Dam się pokroić za to, że najczęściej użytym przeze mnie wyrazem wczoraj był “lewaaaaaa!”.

Choć niby starałam się tego nie robić, założyłam sobie w głowie jakąś tam moc, której utrzymanie będzie mnie satysfakcjonować. Okazało się, że tłukę ją bez większego kłopotu. Gdybym miała zrobić to samo na trenażerze, chyba bym się… Wiadomo. Tętno miałam jednak zaskakująco wysokie, co zwiastowało nadchodzącą bombę. Jechałam, wypatrując gwałtownego opadnięcia z sił i tak jechałam, wciąż bawiąc się podejrzanie świetnie. Bomba nie nadeszła, a ja mogłam pobawić się w “niwelowanie zapasu”, o którym napisał mi trener Tomasz. To zabawne, bo gdy na początku naszej współpracy zawodniczo-trenerskiej Tomek pisał mi, że “pod koniec mogę przyspieszyć” lub coś w tym rodzaju, to wszelkimi siłami powstrzymywałam się, aby nie odpisać mu: “no cudem będzie, jeśli się po prostu nie zatrzymam”, a teraz rzeczywiście bywa tak, że pod koniec mam jeszcze siłę odpalić turbo. Gdy zsiadałam z roweru, miałyśmy już 8 minut przewagi nad kolejną damską sztafetą, a Hania dołożyła kolejne cztery, dzięki czemu znowu mogłyśmy cieszyć się z pewnego zwycięstwa.

Jeszcze nigdy na początku sezonu nie jechało mi się tak absurdalnie dobrze. Mocno, ale spokojnie, z poczuciem pełnej kontroli i wielkiej radochy. Zwykle mimo dobrze przepracowanej zimy te pierwsze starty nie były zbyt satysfakcjonujące. Nie byłabym jednak sobą, gdybym się tak po prostu bezkrytycznie ucieszyła ze swojego wyniku. Nigdy nie byłam mocniejsza na rowerze niż na przełomie sierpnia i września 2017 roku i to jest ból. Marudzę jednak bardziej dla podtrzymania tradycji niż z potrzeby serca. Zdaję sobie sprawę z tego, że pod koniec sezonu zawsze jestem mocniejsza niż na początku, jak również z tego, że w tym czasie rok temu jeździłam bardzo podobne wartości podczas sprintu, czyli na dystansie o połowę krótszym i wcale nie było to takie przyjemne jak wczoraj. A przede wszystkim z tego, że ten sezon miał się dla mnie w ogóle nie zacząć, ale to już temat na kolejny wpis.