Kategoryzuję się

No cześć, po trzech latach bez pisania. O przepraszam, brakuje mi miesiąca i czterech dni do trzech lat – żadna to przerwa, znaczy się!

Na ten blog trafiłam przypadkiem.
SERIO.
Fejsbuk wyrzucił mi dzisiaj wspomnienie o wpisie na temat listopada sprzed kilku lat, kiedy narzekałam na tenże miesiąc, próbując przeżyć jesienne, wątpliwe uroki trenowania w takich warunkach. I tak zaczęłam czytać i czytać…
Kurczę, lubię tę Aśkę z tamtych wpisów i gdybym mogła, to bym ją przytuliła. Może bym jej nawet powiedziała parę słów z przyszłości, chociaż wiem, że by nie posłuchała, że musiała wiele rzeczy przeżyć sama, sprawdzić je na własnej skórze.

Boooooże, ile rzeczy się wydarzyło przez te trzy lata. Nawet nie będę próbowała ich w żaden sposób podsumowywać ani wymieniać. A przez te trzynaście, odkąd prowadzę ten blog? Niesamowite, i jak dobrze mieć taki pamiętnik w życiu. Kawał historii, a to przecież i tak maleńki spisany procent życia. Może kiedyś odważę się napisać jeszcze więcej? Sporo mam takich rzeczy, których albo nigdy nie zwerbalizowałam, albo poubierałam w metafory, albo owszem, spisałam, ale zamknęłam w szufladzie. Niektórych przez te wiele lat zupełnie przestałam się wstydzić, mogłabym je opublikować choćby zaraz, mimo że jeszcze kilka lat temu wydawały mi się najwstydliwszymi rzeczami na świecie. Śmiesznie się zrobić takim dojrzałym!

Nie pisałam tu długo chyba głównie przez moją zabawną potrzebę do kategoryzowania się. Po prostu w żadnym momencie życia w ostatnich latach nie widziałam się wystarczająco w kategorii: bloger!
Wiecie, ponad dwa lata temu przeprowadziłam się do Sztokholmu i od tamtej pory długo widziałam się właśnie w kategoriach emigracyjno-imigracyjnych, studentki nowego języka, poszukiwałam swojego miejsca w tym nowym świecie. Na chwilę wskoczyłam z powrotem w światek sportowy, zapisując się do klubu swimrunowego. Z jednej strony – super, z drugiej – ja naprawdę jestem jakimś dziwnym organizmem, ludzkim odpowiednikiem pracującej odmiany border collie i to jest dla mnie tak niezdrowe, że szok i niedowierzanie. Wiecie, myślałam że tak sobie tylko będę wesoło hasać i że to w ogóle niegroźne, a potem nagle znalazłam się na treningu grupowym, gdzie prawie się udusiłam z wysiłku, a nie zwolniłam; nie zwolniłam również, gdy podczas biegu użądliła mnie pszczoła w przedramię, i leciałam dalej z tym żądłem w łapie. NO ZWIERZĘ. Rozumowo wcale nie chcę sobie robić takich rzeczy, ale to jest silniejsze ode mnie.

Ewidentnie potrzebuję w życiu totalnego hiperfokusu. Jara mnie praca dla samego wysiłku pracy. Oficjalnie twierdzę, że nie lubię swojej obecnej pracy w korpo – totalnie nie mój świat, choć branża jest spoko – a jak tam jestem, to jak gdybym się starała o tytuł pracownika roku. Ten sam hiperfokus pozwolił mi spędzić tyle lat w sporcie wyczynowym, wstawać codziennie o 4 na basen, ułożyć pod ten sport całe życie. Wyprułam sobie tym żyły, ale szczerze mówiąc, niczego nie żałuję – cudna przygoda, wprawdzie strasznie dla mnie niezdrowa, srogo za to zapłaciłam i nie tęsknię, ale gdyby nie ten proces, to NIGDY bym nie uwierzyła, że mogę robić takie rzeczy.

Po odejściu ze sportu nie do końca świadomie, ale bardzo wyraźnie zaczęłam sobie szukać nowego hiperfokusu. Raz zakotwiczyło mnie na swojego rodzaju opiece nad człowiekiem, który – peszek – był chyba najgorszym człowiekiem którego poznałam w życiu. Prawie mnie to zabiło, na szczęście trwało stosunkowo krótko. Płaciłam za to długo, zresztą nie tylko ja. W ogólnym rozrachunku jednak też nie żałuję, bo dzięki temu poznałam osobę, która jest dla mnie jak siostra. Trudno mi o tym pisać, nie czując ścisku w sercu, bo – być może jak u prawdziwych sióstr? – po okresie bardzo intensywnej relacji przyszedł czas, w którym prawie nie mamy ze sobą kontaktu. Pozostaje mi mieć nadzieję, że to tymczasowe. Z drugiej strony – przecież wszystko się kończy…

Wracając do hiperfokusu – szukałam jak porąbana, po omacku, jak ślepy pod latarnią, bo nie wiem jak to inaczej nazwać. Nasprowadzałam sobie do domu akwariów z rybkami i terrariów z gekonami, kilka razy prawie adoptowałam kota, wróciłam do jazdy konnej. To wszystko było super i to wszystko… było uciekaniem od mojego młodszego psa Dzika, który zdawało mi się, że jest tak koszmarnie trudny, że nie dam rady. Wolałam jeździć do stajni, zajmować się końmi, zastanawiać się, czy nie pójść poważnie w ujeżdżenie, wracałam do jazdy po kilkunastu latach przerwy, jednocześnie mając w domu psa, który dosłownie wołał o moją uwagę. W końcu zawołał tak jednoznacznie, że zmusił mnie do tego, żeby stać się moim hiperfokusem.

Teraz więc kategoryzuję się, z powrotem, po wielu latach, tam gdzie kiedyś; wróciłam do psiego świata i to z przytupem.
Pamiętam, dlaczego się z tego wycofałam. Bycie częścią tego bardzo specyficznego środowiska kosztowało mnie bardzo dużo emocjonalnie. Jeszcze więcej kosztowało mnie to, że mój idealny sportowy pies w młodym wieku został zdiagnozowany z padaczką, a potem jeszcze ze spondylozą.
Ale! Pamiętam też, ile radości sprawiało mi trenowanie agility ze Smokiem, nawet jeśli kończyliśmy trening na warszawskim Bemowie o drugiej w nocy, a ja potem dojeżdżałam jeszcze na Czerniaków. Pamiętam, jak regularnie jeździłam do schroniska w Gdańsku, wyprowadzać psy – ludzie w zatłoczonym autobusie powrotnym rozstępowali się przed nami jak Morze Czerwone przed Mojżeszem, bo tak śmierdzieliśmy. Pamiętam też, jaki totalny flow miałam, kiedy w wieku 17 lat zaczynałam prowadzić początkującym zajęcia agility. Śmiem stwierdzić, że większość z tamtych początkujących to teraz trenerzy agility, zawodnicy mistrzostw świata, słowem: zostali w tym sporcie, a czy może być lepszy dowód na to, że misja miała sens?

W moim przypadku pasja to zawsze zaangażowanie bez reszty, determinacja to zawsze próba doktoryzowania się w temacie połączona z syndromem oszusta, a wielka miłość do czegoś to zawsze wielka obawa. No i kategoryzowanie się. No ale skoro nie da się inaczej, to może i tak dobrze?