Matka wiedziała, jak nazwać swojego syna. Z takim imieniem musiało mu się udać!
Myślę – a nawet jestem pewna – że wielu widzów wczorajszego wyczynu Felixa Baumgartnera miało nadzieję, że chłop po prostu zabije się na wizji. Rozpadnie się w proch, wyparuje, odlecą mu kończyny albo przynajmniej porwą go kosmici. Nie oglądali skaczącego ze stratosfery Felixa po to, żeby zobaczyć, jak człowiek przekracza wszelkie możliwe granice i dokonuje czegoś, co wydaje się niemożliwe. Nie po to, żeby być naocznym świadkiem tworzenia się historii, o której prawnuki będą uczyć się w szkołach.
A jednak udało mu się! Show nie było więc takie szałowe. Leciał w kapsule przez ponad dwie godziny, żeby pospadać sobie przez niespełna cztery i pół minuty. Nudy – nawet nic wielkiego mu się nie popsuło (choć awaria systemu ogrzewającego twarz dawała choć trochę nadziei, że przynajmniej zamarznie mu głowa), wszystko poszło zgodnie z planem.
Miłośnicy przygód Harry’ego Pottera z pewnością rozpoznali w tytule notki nazwę eliksiru szczęścia, którego wypicie zapewniało pomyślność w każdym przedsięwzięciu. Ile w wyczynie Felixa szczęścia, a ile wyniku skomplikowanych obliczeń? Tego człowiek niezwiązany z podróżami kosmicznymi nie jest w stanie stwierdzić. Tak, pan Baumgartner zdecydowanie jest wariatem i ryzykantem (chciało by się rzec: człowiekiem z innej planety :)). Ale facet wiedział, co robi. To nie to samo, co uzależniony od adrenaliny skoczek na bungee, którego przygotowania kończą się na założeniu na siebie specjalnej uprzęży, a całą resztę robi za niego obsługa techniczna. To nie Łajka, od której nie wymagano niczego, a chciano tylko sprawdzić, czy jako żywy organizm przeżyje lot na orbitę. Felix nie liczył na łut szczęścia i bożą opatrzność; w każdym razie nie głównie na to. Przez pięć lat pracował na tę czterominutową przyjemność (i może dlatego tak wielu miało nadzieję, że jednak coś mu nie wyjdzie – nie lubimy, jak sąsiadowi się udaje…). Taka praca..
Choć daleko mi do pasjonata kosmonautyki, fizyki czy jakiegokolwiek rodzaju techniki, z wielkim zainteresowaniem śledziłam wczorajsze przedsięwzięcie. Nawet nie próbuję zrozumieć, w jaki sposób udało im się przeprowadzić tę misję (skoro nie pojmuję, jak to możliwe, że ktoś coś do mnie mówi kilkaset kilometrów ode mnie, a ja to słyszę w słuchawce telefonu), ale cieszę się, że są na świecie ludzie, którzy ogarniają takie skomplikowane rzeczy. Niewątpliwie jest to ogromny sukces, który może przyczynić się do coraz szybszego postępu dla ludzkości. Oby nie przeciwko niej. Jak wiemy, odkrycia i wynalazki czasem zostają wykorzystane zupełnie nie po myśli wynalazcy.
Od wczoraj wiemy, że sky is NOT the limit. Skoro da się wylecieć w stratosferę i sobie z niej radośnie pospadać (i jeszcze trafić tam, gdzie się chciało trafić! jakim cudem on wylądował w USA, a nie na przykład na Alasce albo w jakiejś wiosce w Kenii? swoją drogą.. to mogłoby być ciekawe 🙂 ‘przepraszam, którędy na najbliższe lotnisko?’ ‘a co pan, z księżyca pan spadłeś? tu samoloty nie latają!’), to chyba wszystko się da zrobić. Jeśli Ziemia jest faktycznie taka malutka…