W czasach, gdy dni doskonałe można policzyć na palcach jednej ręki, powyższe pytanie wydaje się jakby lepiej sformułowane.
Boże, gdyby móc tak po prostu stanąć twarzą w twarz ze swoimi demonami. I wszystkie je wypuścić w świat, zamiast trzymać dla siebie. Przecież nieznane przestaje być takie straszne, kiedy je poznajemy. Przecież obnażona słabość to już nie tyle słabość, co oznaka siły, a walka wręcz liczy się bardziej niż patrzenie na siebie spode łbów. A może ja po prostu lubię się nad sobą permanentnie znęcać.
Ambicja mnie kiedyś zabije. Bilans na zero to bilans ujemny. Bilans ujemny to katastrofa. Dobrze nigdy nie jest zadowalające, bo przecież jest jeszcze tak wielki margines możliwości. Jak zwykle: wszystko albo nic, czarne albo białe. Wzbijaj się do księżyca albo spadaj w rów mariański. Stań na szczycie świata albo już cię tu nie ma.
Gdyby jeszcze nie było tak beznadziejnie!
A dni są policzone i czasu już nie będzie więcej…
Parafrazując: czas leci, a ja w dupie.
P.S. Jeśli ktoś ci mówi że jesteś koniem, możesz to olać. Ale jeśli powiedzą ci tak trzy osoby, to może pora uczesać grzywę. Nadal nie do końca rozumiem, jak przez miesiąc można bujać się z zapaleniem oskrzeli, nie wiedząc że to ono we własnej swej chorobie, ale nie jest to przecież sytuacja bez precedensu. Potrzebowałam jednak sześciu lekarzy, żeby przyjąć w swe trzewia antybiotyk-mordercę.