Lepiej późno niż wcale, czyli sporo spóźniona relacja z Orzesza. Długo się zastanawiałam, czy jest sens się rozpisywać na temat startu w ogórze sprzed dwóch tygodni, ale to jednak debiut nad debiutami. Pierwszy mój start w zawodach kolarskich w ogóle, pierwszy start po ponad dwuletniej przerwie kontuzyjno-depresyjno-ogólnokryzysowej. No a poza tym to co ja poradzę, że każde tego typu wydarzenie budzi we mnie tyle emocji?
Wszystko zaczęło się od tego, że przed świętami Wielkanocnymi pojechaliśmy do Katowic. Całą ekipą, to znaczy dwie osoby, cztery psy, trzy rowery (tylko Myka została w domu, biedaczka) i masa bagaży. Jak zwykle zaliczyliśmy około siedmiu kursów dom-samochód, aby znieść wszystkie torby, a samochód wyglądał tak, jakbyśmy jechali na trzy tygodnie do Nowej Zelandii, a nie na tydzień na Śląsk. No ale nic to. Ważne że udało się wszystko zapakować. Nie obyło się jednak bez ofiar – podczas transportu lub skręcania mojej szoski pękł jej mostek przy kierownicy. W sobotę wieczór przed świętami, czyli żegnaj szosówko aż do wtorku. Gdy się jednak nie ma co się lubi, to trzeba polubić to co się ma. A na szczęście miałam jeszcze górala.
W planie miałam kilka długich rozjazdów po śląskich asfaltach, które chciałam zrealizować głównie w świąteczne poranki. Plan jednak wziął w łeb. I tak oto pierwszy w życiu trening szybkościowy na rowerze zrobiłam na rowerze górskim, choć po asfalcie. Pięć powtórzeń odcinka, który jechałam nieco ponad trzy minuty i kończyłam na morderczym (na szczęście krótkim) podjeździe. Po drugim już widziałam potwory przed oczami, jednak w magiczny sposób udało mi się urywać kolejne sekundy z następnych przejazdów. Koniec treningu powitałam jednak z ulgą.
Kilka dni później, gdy szosia już wyzdrowiała, powtórzyłam ten sam trening na szosówce. Nie wiedzieć czemu sądziłam że będzie trudniej. Co prawda padał deszcz i asfalt był śliski, a przerzutki w szosie nie działają mi tak szybko i sprawnie jak w góralu, jednak co szosa to szosa. Tętno było podobne, odczuwalny wysiłek dużo sympatyczniejszy, a czas wyraźnie krótszy – to lubię!
Wtem Wojtek wpadł na szatański pomysł – a gdybym tak wystartowała w czasówce na 19 km, która odbywa się za parę dni kilkanaście kilometrów od Katowic? Rozkminiałam ten pomysł do ostatniego dnia, próbując znaleźć jakieś “ale”, które nie pozwoliłyby mi wystartować. Nie znalazłam, cholera. W końcu się zapisałam, zacisnęłam zęby i dałam się zawieźć na start. Opis brzmi pewnie dość osobliwie, więc jestem winna wyjaśnienia: w sytuacjach zawodów (oraz – sic – treningowych testów i – sic!!! – super ciężkich treningów) jestem człowiekiem-stresem. Na szczęście wiem chociaż że w tej gamie uczuć nie jestem sama.
Objazd trasy nastroił mnie prawie pozytywnie. Dobry asfalt, mało wiatru, zupełnie płasko. Jedyne co mnie martwiło to konieczność dwukrotnego zawrócenia wokół słupka. Ćwiczyłam to dwa razy w życiu, na dwóch treningach wykonanych w tym samym tygodniu, i nie byłam w tym bynajmniej mistrzem. Nic nie mówiłam Wojtkowi i on też nic nie mówił, ale chyba oczyma wyobraźni oboje widzieliśmy, jak spektakularnie wypierniczam się na tych zawrotkach albo wyjeżdżam gdzieś na pobocze i wpadam do rowu. To by było bardzo po mojemu. Podczas objazdu zawracałam po kilka razy na obydwu nawrotkach, ale nie za każdym razem udało mi się wyrobić na tym zakręcie. Oj, niedobrze.
Jak zobaczyłam swoje konkurentki – a konkretnie ich sprzęty – prawie przestałam się stresować. W każdym razie spadł mi kamień z serca, bo stwierdziłam, że z takimi maszynami nie będzie wstyd przegrać. Pełne koła, plasmy, kaski czasowe, a na nich dziewczyny w klubowych strojach, rozgrzewające się na trenażerach rolkowych (szacun za samą umiejętność utrzymania się na tym). Pojechałam sobie na rozgrzewkę po okolicznych ulicach, zaczynając ją niemożnością wpięcia się w pedały i spanikowaniu, że SPD mi się popsuły godzinę przed wyścigiem (cóż.. tak naprawdę po prostu założyłam owiewy i nie ściągnęłam ich z bloków – człowiek-stres wkroczył do akcji), a kończąc ją pięć minut przed startem na “podaniu” roweru Wojtkowi, który jednakże nie wiedział, że ma ów rower przytrzymać. Giantino runął jak długi, a my ostatnie minuty przed startem spędziliśmy na sprawdzaniu, czy w czasie upadku szczęki hamulca nie przycisnęły się do obręczy (owszem, przycisnęły się) i czy nie ma innych strat (nie było).
Moment ustawienia się na linii startu jest już jak katharsis. Cały stres, który jeszcze kilka sekund temu był w fazie “zaraz umrę”, nagle spływa. Co ma być to będzie, głęboki oddech, 3, 2, 1, go. Trzydzieści sekund po starcie spojrzałam na ekran Garmina. Prędkość OK, waty OK, tętno.. ups. Pierwszy raz startowałam w zawodach z pulsometrem, więc nie miałam porównania, ale.. 185 uderzeń? Na takiej wartości kończyłam mordercze odcinki interwałowe na treningu i była to intensywność bliska zezgonowania. Przez chwilę się zastanawiałam, czy nie rozsądniej byłoby zwolnić obroty i zostawić sobie siły na finisz. No bo co jak w połowie padnę i nie dojadę? Jednak ten myślotok potrwał tylko sekundę. Ja nie dojadę?! Nie ma takiej możliwości. Wszystko jest w porządku, najwyżej będę mocno cierpieć, ale dam z siebie tyle ile mogę i ani odrobiny mniej. Następne spojrzenia na wskazania pulsometru wywoływały u mnie już tylko serdeczny uśmiech – rzadko schodziłam poniżej 190 uderzeń i 240 watów. Dyszałam oczywiście jak Lord Vader, a wypita przed startem woda z carbonoxem (nigdy więcej) ugotowała mi się w żołądku, objawiając widmo nadchodzącej kolki. Jednak poza tym wszystko było pod kontrolą i w jak najlepszym porządku. Nie czułam żebym się miała zakwasić, nic niepokojącego się nie działo, cóż mi więc pozostało – ogień! Jechałam i uśmiechałam się do siebie myśląc, że wszystko mi dzisiaj sprzyja. Nawet głupia pogoda, bo wyjeżdżaliśmy z domu podczas ulewy, a zawody odbywały się w słońcu. No i wreszcie byłam na zawodach! Po dwóch latach wielkiej posuchy wreszcie miałam na sobie chip, wreszcie coś mierzyło mi czas, wreszcie mogłam kogoś dogonić i prześcignąć wiedząc, że on też jedzie w zawodach.
Może zaczęłam finiszować trochę za późno, ale sukcesem jest, że w ogóle zaczęłam, osiągając przed metą tętno 195ud/min, 44 km/h i 540 watów (w przeliczeniu W/kg to jakaś nienormalna wartość, więc na swoje wytłumaczenie mam, że to zapewne tylko na sekundę). Średnie tętno przejazdu 185. Nie miałam pojęcia, które miejsce wśród kobiet mogłam zająć ze swoim rezultatem, ale parametry z Garmina pokazały dokładnie to, co chciałam zobaczyć: plan wykonany i to z nadwyżką. To mi wystarczyło do pełnej satysfakcji. Jakie więc było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam wyniki – druga wśród kobiet ze średnią 37.1 km/h! To była naprawdę przemiła niespodzianka. Mój zestaw kół (tylne koło z power tapem – około 3 kg) waży tyle co 3/4 roweru niektórych zawodniczek, a na dodatek.. podczas wyścigu poluzowało mi się siodło, odsuwając się na maksa do tyłu (zamiast zostać na maksa z przodu). Siodło samo w sobie też zasługuje na pogardliwy uśmiech, bo jechałam na MTB-owym Selle Italia QBIK. Bardzo czasowe, a niech mnie. No i co najważniejsze, daleko mi do życiowej formy i jestem za ciężka o jakieś 15 kg. Słowem – no nie jest za dobrze. Mimo wszystko triada głowa-płuca-serce działa, a tego się najbardziej bałam przez te dwa lata: że już nie zadziała. A daje radę lepiej niż “za tamtych czasów”. To nastraja optymistycznie.