fot. Irek Mieleszkiewicz / Light Studio / Warsaw Masters Team |
Poprzedni sezon pływacki był fatalny. Każdy kolejny test pływałam gorzej, w efekcie cofając się o dobry rok pracy treningowej. Do tego doszło beznadziejne samopoczucie w wodzie – jakbym zapomniała, jak w ogóle się pływa. W czerwcu opiekę trenerską nade mną przejął Wojtek, aplikując mi takie treningi, na których zdarzało mi się rozpłakać w środku zadania (wstyd, ale true story). Po tej masakrze okazało się, że jestem w stanie na przykład przepłynąć ciągiem 600m delfinem, ale byłam jeszcze bardziej pokłócona z basenem. Przekroczenie progu Warszawianki wywoływało we mnie psychiczny wymiot, a wchodząc na pływalnię automatycznie nastawiałam się, że będzie mi się pływać kiepsko.
W połowie września, wraz z rozpoczęciem nowego sezonu pływackiego, wróciłam – niczym córka marnotrawna, po roku przerwy – pod skrzydła Warsaw Masters Team. Pływanie w grupie – właśnie tego mi było trzeba. Fun z pływania wrócił w ciągu sekundy, a zaraz potem to drugie na f – forma.
W listopadzie zgłosiłam się na XX Otwarte Mistrzostwa Warszawy w pływaniu Masters, podając zakładane czasy konkurencji bardzo życzeniowo. BARDZO, bo czułam, że wciąż pływam jak “pierwszoroczniak”. Ale… dwa miesiące standardowego łomotu u Andrzeja “rozpływanie zrobicie pod prysznicem”, odrobina technicznego rzeźbienienia u trenera Wędrychowicza, trochę dokładania kilometrażu we własnym zakresie i Wojtkowe “milion razy 50m” z lata sprawiły, że wreszcie zaczęło mi się pływać bardzo dobrze. I to dość nagle, dosłownie na dwa treningi przed zawodami. Wcześniej przez tydzień leżałam z zapaleniem zatok, a drugi z grypą. Jednak czwartkowy trening powiedział mi jasno: jest bardziej niż akceptowalnie. W piątek weszłam do wody i wiedziałam, że jestem tam, gdzie być powinnam.
Pierwsza konkurencja to pierwsze miłe zaskoczenie – 1:17:85 na 100m dowolnym. Skok startowy i atmosfera zawodów naprawdę dają bardzo dużo, nie sądziłam że aż tak. Wtedy pierwszy raz pomyślałam sobie, że fajnie byłoby następnego dnia złamać to wstrętne 6 minut na 400m. Teoretycznie to powinna być dla mnie formalność, ale… Moja treningowa życiówka to 6:10 na basenie Inflanckiej, ale zrobiona w pierwszym sezonie pływania, czyli przed sezonem zeszłorocznym W zeszłym roku nawet się do tego nie zbliżyłam i byłam pełna czarnych myśli. Poprosiłam o wpisanie mnie w serii na 400m właśnie z wynikiem 6:10, ale obawiałam się, że i to nie ma szansy na realizację.
Druga konkurencja – 3:16:coś na 200m zmiennym i dyskwalifikacja za nawrót z grzbietu do żaby. Od tej pory wiem na pewno, że nie można obrócić się na przód, dopływając do ściany. Szkoda, że nie znam dokładnego wyniku tego biegu, ale cieszy mnie fakt, że dopiero co popłynęłam test treningowy na tym dystansie w 3:29 na basenie Warszawianki i 3:22 na Inflanckiej (mówiłam, Warszawianka to dla mnie najwolniejszy basen świata). Jest duże pole do poprawy, wystarczyłoby żebym na przykład nie przywaliła w ścianę delfinem…
W niedzielę na dobry początek dnia 50m stylem dowolnym. Im krótszy dystans, tym większe ryzyko, że będę ostatnia ze wszystkich – ach ten sprinterski antytalent. Nie było jednak aż tak źle. Co prawda w połowie basenu miałam wrażenie, że umrę zanim dopłynę, ale dopłynęłam z czasem 35.73. Na treningu zdarzyło mi się wyciągnąć około 38 sekund ze startem z wody (co prawda na szybkiej Inflanckiej), więc szału nie ma, ale to i tak wynik, którego się na teraz nie spodziewałam.
No i ostatnia konkurencja – 400m dowolnym. Jedyny start, nad którym rozmyślałam trochę za dużo niż powinnam. 400m to dość okropny dystans, bo z jednej strony nie da się cisnąć go w trupa od startu do mety, z drugiej – zwolnienie poniżej przyzwoitości to gwóźdź do trumny z życiówką. W związku z tym biegiem miałam pewne oczekiwania – wpisane 6:10 byłoby i tak lepsze niż to, co sądziłam, że mogę popłynąć, tak czy inaczej dalece niesatysfakcjonujące. Po cichu marzyłam o 5:59… a popłynęłam 5:55! I przegrałam brązowy medal Open Kobiet o pół sekundy – o mały włos bym wróciła z pucharem z zawodów pływackich, a to by dopiero było!
Cieszę się bardzo, bo właściwie wszystkie konkurencje płynęło mi się świetnie. Nastawienie i poziom stresu na tych zawodach były takie, że życzyłabym sobie podobnych na wszystkich sportowych przedsięwzięciach. Jestem szczególnie zadowolona z “czterysetki” – 5:55 to już nie 6:10 – dostałam mega pozytywny kopniak na dalsze pływackie działania. Bardzo mi się przyda, bo już w przyszłym miesiącu czeka mnie gigantyczna rewolucja treningowa. Jednocześnie się jej boję i wypatruję jej z wielkim podekscytowaniem. Tak czy inaczej, dużo spokojniej wezmę to na klatę teraz, kiedy wiem, że z powrotem jestem na prostej wznoszącej się. Lepiej późno niż wcale…