..to tak a propos minionych świąt.
Przeraziły mnie poważnie przedwczorajsze Fakty, w których pokazano rozjuszoną kolejkę przed cmentarzem na warszawskim Bródnie (polecam, hicior!). Nikomu nie udało się nagrać i opublikować tych przepychanek i przekleństw, jakie się tam rzekomo pojawiły, ale jestem w stanie wyobrazić sobie, co tam się działo.
Dla większości Dzień Wszystkich Świętych już od dawna nie jest dniem zadumy, refleksji i modlitwy w intencji zmarłych. To raczej coraz mocniej skomercjalizowane święto; ludzie masowo wyruszają na cmentarze, żeby zapalić symboliczny znicz na grobie i… no właśnie, i co dalej? Problem w tym, że chyba nic.
Doskwiera mi ta polska nibyreligijność, te wszystkie wymuszone gesty, ‘bo tak wypada i taka jest tradycja’. To samo jest na Wielkanoc, na Boże Narodzenie. Ci, którzy nazywają siebie katolikami, już od dawna nie widzą w świętowaniu żadnego mistycyzmu. Na Wielkanoc trzeba upiec mazurka, na Wigilię kupić prezenty, w Święto Zmarłych pokiwać się chwilę nad grobami zmarłych członków rodziny, rozmyślając o tym, co podać gościom na obiad, gdy już wydostaną się z cmentarza.
Ciekawa jestem, jak duży odsetek tych opisanych wyżej wie, że teoretycznie pierwszy listopada nie jest dniem smęcenia i żałoby. Jak sama nazwa wskazuje, jest to dzień Wszystkich Świętych – tych powszechnie znanych i tych ‘osobistych’. Cechą wspólną tych zmarłych osób jest fakt, że obecnie balują szczęśliwie w Raju. Co innego drugi listopada, dzień Zaduszny – czas modlitwy o odkupienie grzechów tych, którzy przed śmiercią nie zdążyli zapunktować u Tego Na Górze tak, żeby przekroczyć niebios bramy.
Tak to jest, jak się ma do czynienia z bezmyślną masą (albo inaczej: masa zawsze staje się bezmyślna, właśnie przez to, że jest masą)…
* * *
Z okazji początku listopada media zaczęły kręcić się wokół spraw, że tak powiem, funeralnych. Udało mi się trafić na reportaż Uwagi! TVN o rodzinnym biznesie pogrzebowym, na Newsweekowy wywiad z balsamistą oraz trafić na ogłoszenie na temat, ekhm, niecodziennej atrakcji turystycznej.
Doszłam również do wniosku, że gdy zbliża się pierwszy listopada, grabaże i właściciele zakładów pogrzebowych szykują się na deszcz gotówki. Zawsze po cmentarnych szopkach mają dużo roboty i – niestety – w tym roku nie będzie inaczej. Tak to właśnie jest z tymi świętami.
Oglądając te wszystkie linki zaczęłam się zastanawiać, ile czasu i pokoleń jeszcze musi minąć, żeby pozmieniały się niektóre trendy. Osobiście zdecydowanie nie chciałabym, żeby po mojej śmierci ktoś kupił dla moich zwłok wypasioną trumnę, komplet eleganckich ciuchów… i wrzucił ten cały majdan do ziemi. Kasa w błoto, a właściwie w glebę. Wszystkich tych, których będę miała zaszczyt pochować (?), wyposażę w co tylko będą chcieli, ale zastrzegam! Gdyby mi się kiedyś niechcący umarło, czego sobie na najbliższe dekady nie życzę, to poproszę, kolejno: wszystkie flaki, które mogą się jeszcze komuś przydać (no ciekawe które to, hłe hłe), powyciągać i rozdać; zrobić ze mnie popiół i rozsypać w jakimś ładnym miejscu, a zamiast kwiatów przynieść na pogrzeb na przykład żarcie dla bezdomnych psów w schronisku. I nie robić takiej akcji, żeby moi wnukowie (o fuj, kolejna abstrakcja – ależ mnie dzisiaj wyobraźnia ponosi) musieli jeździć na mogiłę babci Asi wśród tych wszystkich pijaków i wariatów, jacy szarżują na drogach z okazji pierwszego listopada.). Chciałabym żyć w ich wspomnieniach (Wikipedią i innymi poważnymi publikacjami też nie pogardzę), a nie w kalendarzu obowiązków.
Na koniec pozwolę sobie wkleić jeszcze jeden link – link do bloga Chustki. przejmująca, wzruszająca lektura, dająca w głowę łopatą i zmuszająca do zastanowienia się nad tym, czy nasze codzienne problemy rzeczywiście są tak wielkie, żeby z ich powodu nie móc cieszyć się życiem. Nie znałam Joanny osobiście, ba – jej blog zaczęłam czytać dopiero parę dni temu – ale od kilku wieczorów pogrążam się w lekturze całej tej strony, od samego początku, co i Wam wszystkim polecam. Mega wielki szacun dla (pochowanej dziś…) Chustki.