Pozwlekam jeszcze trochę z napisaniem drugiej części podsumowania, czyli sprawozdania z moich treningów w Grzybnie. Widziałam już uzupełniony dziennik treningowy z tych czterech tygodni i na pierwszy rzut oka nie wygląda on źle, ale dzisiaj jeszcze nie jest dobry dzień na rozmyślanie o tym wszystkim. Wczoraj stałam już w przedpokoju kryzysu. Cały czas łatwo mnie odwiedza i nie jest mi go łatwo wygonić. Wystarczy, że spotka mnie poranek bez treningu, który był wcześniej planowany lub chociaż zakładany w domyśle.. i już po mnie. Nic nie ma sensu, wszystko śmierdzi i niech ten dzień się już kończy. I takie tam różne.
Kiedy za dnia zbyt mało zmęczę się treningiem, mam trzy czwarte nocy z głowy. Po prostu nie da się iść spać. O drugiej w nocy jestem tak samo rześka jak po południu. Wczoraj zmusiłam się do pójścia w stronę łóżka o wpół do trzeciej. Na dłuższą metę można się wykończyć.
Na domiar złego mam tutaj jakieś wybitnie niedobre krzesło. W sierpniu plecy nie zabolały mnie ani razu, a naprawdę ich nie oszczędzałam. Czuły się jak nowo narodzone, jakby nigdy w życiu nie robiły mi problemów. A tutaj dramat- pierwszego dnia po powrocie posiedziałam za długo przy komputerze i już się odezwały. A jak boli mnie kręgosłup, to od razu boli mnie wszystko. No cóż, przynajmniej wiem w jakim kierunku działać.. i że prawdopodobnie łatwo będzie sprawić, że będzie na stałe dobrze.
Na szczęście dzisiaj było już znacznie, znacznie lepiej. Trudną mam ze sobą batalię. Muszę się cały czas pilnować, żeby nie dać się myślom, które próbują wpędzić mnie w absolutnie depresyjny nastrój. Jak u Oatmeal.
Wczoraj było bieganie i dzisiaj było także. Po miesiącu biegania po leśnych drogach i bezdrożach biega mi się tutaj sporo szybciej i.. boleśniej. Moje piszczele i łydki informują mnie wyraźnie, że wolałyby nie wracać na asfalt. No ale cóż ja im mogę poradzić- muszą się biedactwa na nowo przyzwyczaić.
Ogólnie jednak nie jest tak źle w tej Warszawie. Spodziewałam się mniej pomyślnego przebiegu aklimatyzacji do wielkomiejskiego życia. Co by nie mówić, ja naprawdę lubię to miasto. Po czterech tygodniach znowu nie muszę się martwić o to, czy nie kończy nam się gaz; nie gubię psa w domu; mam szybki Internet (tak, tak, wiem, wspominałam o tym już ze trzy razy.. no wiecie, nie żebym była jakimś internetowym fanatykiem, ale to naprawdę jest ważne..) i siłkę, na którą mogę dojechać Myką.
A propos Myki. Dziwne toto. Co prawda na Gi(g)an(t)cie jeździ mi się zupełnie inaczej niż na Giantino, ale Myka to jest zupełnie inna bajka. Jakieś małe to, krótkie i stalowe. I nie ma spd. I w ogóle jest jakieś z kosmosu. Dziś wyprowadziłam Mykę przed blok, wsiadłam na nią, prawie wpadłam w płot, potem zsiadłam, żeby sprawdzić, czy nie jest z nią coś nie tak (było jednakże ze mną). Następnie pojechałam na siłkę, czując się jakbym kierowała czołgiem gąsienicowym. Tyle że dziecięcym.
Na dobre zakończenie dnia zmontowałam wreszcie film z pobytu w Grzybnie. Głównymi bohaterami są bordery, ale polecam do obejrzenia nie tylko psiarzom. Sporo czasu zajęło mi doprowadzenie Movie Makera do stanu używalności. Mój komputer nie chce ze mną współpracować (Wajo-srajo, następnym razem kupuję wielką stacjonarną kobyłę z szybkim procesorem), a program do składania filmów postanowił zacinać się za każdym razem, kiedy próbowałam obejrzeć fragmenty na podglądzie. Ciągle w innym miejscu, żeby było zabawniej. Wielkie są moje pokłady cierpliwości, że udało mi się dojść z nim do porozumienia.