Do obowiązkowego wyposażenia na następny start w triathlonie dopisuję papierową torbę na głowę. Po najgorszym biegu życia, jaki uskuteczniłam w Piasecznie, wiem że wszystko się może zdarzyć. Trzy dni po starcie jestem tak samo zła jak zaraz za metą, a może nawet bardziej, ale chyba wyjdzie mi to na dobre. Przede wszystkim: trudno sobie wyobrazić żeby mogło być gorzej, więc z dużym prawdopodobieństwem mogę przypuszczać, że będzie tylko lepiej. Po drugie: z rozkoszą (?) przycisnę bieg przy następnej okazji i zgodzę się na szczyptę cierpienia, bo tocząc się po sześć minut na kilometr cierpiałam zupełnie nie tak jakbym chciała, bo nie był to ból przybliżający satysfakcję na mecie, a wręcz przeciwnie. Kompletna rezygnacja z powodu bólu na który nie ma się najmniejszego wpływu. Zawody bez intensywności zawodów. Źle.
Po trzecie: to było naprawdę żałosne widowisko, a mimo to – o dziwo!!! – świat się nie zawalił. Zawsze myślałam że po czymś takim Ziemia zacznie się kręcić w drugą stronę, do Polski przyjdzie monsun, lato zamieni się w zimę i inne takie. A tu nic z tych rzeczy. Szokujące odkrycie.
Żeby jednak nie było tak szaro, buro i ponuro, widzę też pozytywne strony mojego startu w Piasecznie:
– wystartowałam. Najważniejsze – wreszcie się nie wycofałam, tylko pojechałam na miejsce zawodów. Co więcej, nie umarłam ze stresu, a wręcz zniosłam bardzo dobrze dzień startu. Chyba pierwszy raz w życiu nie spaliłam się oczekiwaniem na wyścig i pierwszy raz nie miałam ochoty uciekać ani nie włączyła mi się rezygnacja “wszystko mi jedno, niech już ten starter wystrzeli i niech już będzie po wszystkim”.
Nie wiem czy pozytywne nastawienie nie zderzyło się zbyt mocno z tym co się działo krótko po starcie. Miła atmosfera na linii startu skontrastowała się z pralką i ciosami zewsząd, podtapianiem, łapaniem za nogi, kopaniem w głowę i tym podobnymi atrakcjami. Może moje słabe pływanie nie było tylko kwestią braku doświadczenia, lecz także tego że dałam się zwieść tej sielskiej atmosferze i nie byłam psychicznie przygotowana na taką nawalankę w wodzie. Inna sprawa, że wczoraj na treningu pływaliśmy na samych rękach z pullbojką między nogami i po raz kolejny potwierdziło to moje spostrzeżenia, że nie mam siły w łapach. Ściganie się z chłopakami na zadaniach tego typu to jak wyścig kota z gepardem. Na koniec treningu Paweł zrobił nam nawet mały test na 300 metrów w ten sposób i choć frekwencję rozpędziłam do maksa, nie byłam w stanie zmęczyć się wydolnościowo, a nawet choć trochę zdyszeć. Przyszło mi więc do głowy, że w piance może być podobna dysproporcja. Chyba trzeba będzie wrócić na siłkę i poprzerzucać trochę żelastwa.. No i poprawić technikę.
Innym pozytywnym aspektem GIT Piaseczno jest fakt, iż ogarnęłam strefy zmian!!! Bałam się straszliwie, że spowoduję tam jakąś katastrofę, a nic takiego się nie stało. Oczywiście jest masa rzeczy do poprawki, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakty, że nie mogłam rozpiąć pianki biegnąc do strefy zmian, minęłam biegiem swój rower i musiałam wracać itp., ale ogólnie: jest nadzieja. Udało mi się wsiąść (jeszcze nie wskoczyć) na rower z wpiętymi butami i założyć je nie zabijając nikogo, podobnie miała się rzecz ze schodzeniem. W strefie T2 zachowałam się spokojniej niż przewidywałam – sądziłam że będzie panika, a było zupełnie OK.
Po trzecie: jadąc mocny rower nie pamiętałam już o mocnym pływaniu, mam nadzieję że w biegu to zasadniczo też tak działa.
Tak czy siak, “straty w ludności” były niewspółmierne do mojego występu. Odciski na stopach miałam takie, że jeszcze następnego dnia ledwo chodziłam. A było założyć skarpetki.. Jednakże, jak już wspominałam, podczas startu znacznie bardziej bolała mnie kolka i duma (duma, nie dupa – to znaczy dupa też, ale o tym zaraz) niż stopy. Kolka trzyma mi się do dzisiaj, co prawda udało mi się wreszcie delikatnie pobiegać, ale jeszcze z samego rana było pod tym względem słabo. Moje biedne wnętrzności naprawdę dostały wpierdziel przez tą godzinę umęczania ich, kiedy błagały o to żebym się zatrzymała. Siodło.. cóż. Wytrzymałam, ale jeśli czerwcowy fitting nie pomoże, to już nie wiem co – chyba naszyję sobie na siodło wielką żelową poduszkę i tak to się skończy, bo innej opcji nie widzę. Wczoraj pojechałam na prawie cztery godziny na rower, co prawda na innym siodle – szosowym, a i tak było ciekawie.. No i – last but not least – moje plecy, chyba nieprzyzwyczajone do mocniejszej jazdy na rowerze w pozycji na lemondce zamieniły się w jeden wielki zakwas, a po wczorajszej jeździe – nieco ponad 100 km – ten zakwas zamienił się w niemożność wyprostowania się. Tyle szczęścia naraz!
Ból pleców dobrze znam i nie powinnam być w ogóle zdziwiona – mam na co zapracowałam. W ostatnim tygodniu ani razu nie zrobiłam ćwiczeń na core stability, zupełnie nic dla pleców – na efekt nie musiałam długo czekać. Dostałam potwierdzenie na temat rangi regularnego wykonywania tych ćwiczeń. Przy okazji jednak uświadomiłam sobie, że od około miesiąca nic mnie nie boli. Ha, jak słodko to zabrzmiało w kontekście poprzedniego akapitu, gdzie opisuję że boli mnie wszystko (a nie napisałam tam jeszcze o szyi, której jakoś nie mogę przekręcić w prawo od dobrych trzech tygodni – coś mi się naciągnęło i nie chce wrócić do normalności). Myślę jednak o wszelkiego rodzaju kontuzjach, które uniemożliwiają normalne trenowanie. Trochę się boję nawet to werbalizować, bo ostatnio jak zwerbalizowałam, to zaraz się coś przyplątało. A wtedy nagle w magiczny sposób przypominam sobie o rozciąganiu, regeneracji, odnowie.. W zależności od rodzaju i lokalizacji urazu obiecuję sobie gorąco, że będę chodzić do sauny, rolować się Stickiem, w skrajnych przypadkach nawet regularnie łykać BCAA 🙂 A kiedy wszystko jest dobrze i mogę w pełni trenować.. w równie magiczny sposób o tym wszystkim zapominam. Jak to się kończy – łatwo się domyślić. Zasadniczo nie zwracam uwagi na najróżniejsze bóle, dopóki ów ból nie zabrania mi trenować – dopiero wtedy zaczynam się zastanawiać co z tym zrobić. A przerywanie cyklu treningowego przez tego rodzaju głupoty to przecież moja największa bolączka. A więc zapisuję to tutaj i publikuję w niewybaczających Internetach, żeby zmobilizować się do regularności w prewencji. Ech. Może to podniesie moje skopane, przejechane i zgniecione ego 🙂