Jestem największym loserem sprzętowym.
Jestem największym loserem sprzętowym.
Jestem NAJWIĘKSZYM loserem sprzętowym.
Jak nie urok to sraczka. To jest po prostu nie do wiary, ale jestem naprawdę największą sprzętową sierotą jaką zna świat. W kontekście powyższego wybrałam sobie naprawdę fatalną dyscyplinę sportu.
Ale od początku.
Słowem wstępu przypomnę tylko, że pod koniec kwietnia, na mojej debiutanckiej jeździe na czas w Orzeszu jechało mi się świetnie, choć bezpośrednio przed startem tylny hamulec przycisnął mi się do obręczy (szczęśliwie udało nam się z nim uporać zawczasu), a ponadto podczas jazdy odkręciło mi się siodełko (moje super profesjonalne siodło zabrane Wojtkowi z jego mtb) i odsunęło się maksymalnie do tyłu.
No ale nic. Prędkość wyszła fajna, waty jak najbardziej satysfakcjonujące, miejsce w klasyfikacji otwartej również. Czyli w ostatecznym rozrachunku wszystko OK.
Po tygodniowym pobycie w Katowicach wróciliśmy do Warszawy i wreszcie mogłam zanieść do serwisu nowe, kupione bezpośrednio przed wyjazdem buty triathlonowe, żeby profesjonalnie dokręcono do nich bloki. Wojtek stwierdził że butów za siedem stów nie dotknie bez odpowiedniego imbusa, bo złamanie mi w nich podeszwy jego nieumiejętnymi działaniami mogłoby się zakończyć rozwodem. Gdy długo wyczekiwane buty były wreszcie gotowe do jazdy, zaczęłam sobie jeździć w nich na rozjazdy, żeby przyzwyczajać się do innego obuwia i żeby w międzyczasie uczyć się zakładania i zdejmowania butów podczas jazdy. Pierwsze wrażenie było świetne: niezwykle wygodne, miękko wyściełane, większe niż moje szosowe buty SPD. Wreszcie nie drętwiała mi stopa.
Tutaj zaczyna się wątek numer dwa całej historii. Mniej więcej od powrotu z Katowic, tj. od początku maja zaczęło mi się pływać wyraźnie gorzej niż wcześniej. Raczej nie zwolniłam, ale przestałam przyspieszać, co już jest dla mnie czymś nowym i niepożądanym. Podczas mocnego pływania ramiona męczyły mi się znacznie szybciej niż normalnie, a po treningach czułam się tak, jakbym przerzucała łopatą tony węgla.
Jako że od pewnego czasu bardzo się staram, żeby nie szukać przyczyn w świecie zewnętrznym, ale znajdować sposoby w sobie żeby było dobrze – usilnie próbowałam nie rozmyślać nadmiernie nad tym stanem rzeczy, tylko spokojnie robić swoje. Trochę się jednak zdziwiłam, gdy miernik mocy na rowerze zaczął w tym samym czasie pokazywać mi na zwykłych rozjazdach średnią moc o 20 watów niższą. Trening w trening było to samo. Od początku używania Power Tapa jeździłam spokojne jazdy po około 160 watów, od “wtedy” – po 140. To nie jest kolosalna różnica, ale też nie taka, która nie powinna zastanowić. Wtedy po raz pierwszy zaświtała mi TA myśl, ale wydała mi się absurdalna, więc postanowiłam przestać kombinować.
Jechałam więc do Piaseczna z nadzieją że będzie dobrze, wiedząc jednak że pływa mi się kiepsko, jeździ niby tak jak zawsze, ale według pomiaru mocy – wyjątkowo słabo, a część biegowa – o ile w ogóle do niej dojdzie – w najlepszym wypadku będzie dotruchtaniem do mety.
Co się okazało, to już wiadomo. Pływanie popsułam, ale zrzucam to na karb braku doświadczenia w tłumie. Bieg nie był nawet truchtem, ale rozpaczliwym pełznięciem do mety (kolka ostatecznie odpuściła mi w piątek rano, heh). Z roweru byłam jednak w miarę zadowolona – to znaczy z prędkości, a nie z watów, bo te były dużo słabsze niż założyliśmy przed startem. Na trasie w Piasecznie miałam średnią niecałe 34 km/h, co jak na taką lebiodę jak ja jest dobrym wynikiem, biorąc pod uwagę techniczny początek trasy (jestem techniczną dupą) i wiatr (nie umiem jeździć pod wiatr!!!). No i mój rower trochę też, hłe hłe, ale to już zupełnie inna sprawa (kto by się przejmował tylnym kołem o wadze prawie trzech kilo – na razie ważniejsze jest to, że mierzy moc). Waty jednak jak na taką prędkość wyszły słabiutko. Nie chciałam szukać usprawiedliwień, ale TA MYŚL zaświtała mi już dość wyraźnie.
W końcu postanowiłam się przekonać. Jednego dnia pojechałam na pętlę habdzińską w nowych butach triathlonowych, a następnego w starych szosowych Specach. No i wszystko stało się jasne. Znalazłam brakujące dwadzieścia watów, nawet z niewielką nawiązką.
Nowe buty są dla mnie zwyczajnie za duże. Stopa nie ma szansy generować takiej mocy jak wcześniej, bo po prostu lata na wszystkie strony. W nowych Nortwave’ach czuję się tak, jakbym jechała w kapciach, a nie w butach wpiętych w pedały. Przesiadka na stare buty udowodniła mi że się nie myliłam – to zupełnie inna jakość jazdy.
No i by to wiadomo-kto strzelił. W takim razie w Piasecznie zyskałam ze dwadzieścia sekund na tym, że nie musiałam zakładać szosowych spd w strefie zmian, ale mogłam komfortowo założyć buty wpięte w rower, za to na trasie straciłam.. Bleeee.
I tak oto mój nowy sprzęt, przynajmniej o dwie klasy lepszy od poprzedniego, zrobił mi niedźwiedzią przysługę. Sprzedam buty. I czym prędzej kupię nowe, bo nie mam zbyt wiele czasu.
Coraz bardziej doceniam wagę dobrego sprzętu i coraz bardziej tego nie lubię.
fot. Wojciech Wójtowicz
Możliwość komentowania została wyłączona.