Praca magisterska sama się nie napisze, ale wystarczy wyjechać z domu, i już idzie to gorzej niż źle. A bo nie mam przy sobie stacjonarnego komputera i paru kartek z notatkami, a bo bez Worda nie mogę wyświetlić ważnych funkcji w plikach, i tak dalej, i tak dalej.. Każda wymówka jest dobra. Zdziwię się po powrocie do Warszawy, jak będę musiała włączyć turbodopalanie, żeby zdążyć z pracą na czas.
Nadal jest zimno. I nadal uważam że to dość miła odmiana, choć wejście do zimnej wody w stawie nawet w piance przestaje być miłym wydarzeniem. Nie wiem jak to się stało, bo pakowałam się jak zwykle dość spokojnie i rozważnie, a jednak! – nie wzięłam ze sobą żadnych innych spodni niż szortów do biegania, legginsów za kolano (również do biegania) i jeansowych spodenek. To oznacza, że nawet gdy jest 10 stopni i pada deszcz, biegam po mieście w króciusieńkich, letnich gatkach o fluorescencyjnym kolorze, a na górze – aby dopełnić obrazu – mam równie letnią koszulkę na ramiączkach z wyciętymi plecami. Całe miasto się na mnie gapi, a przynajmniej takie mam wrażenie, i w sumie trudno się temu dziwić, bo taki kolorowy elf stojący przed przejściem dla pieszych pośród ludzi poubieranych w kurtki i długie spodnie jest – zaiste – zjawiskiem osobliwym. A jak to wygląda z mojej perspektywy? Pierwszy kilometr biegu to ciągłe zastanawianie się, czy aby na pewno jestem mądra, czy jednak powinnam wrócić po coś normalnego do założenia na siebie, ale później jest całkiem nieźle.
Buty też mam już wszystkie mokre. Oprócz trzech par butów na rower (na mtb, treningowe na szosę i triathlonowe) i trzech par butów do biegania (szybkie startówki, zwykłe treningowe i crossowe), klapków (i płetw) wzięłam ze sobą do Katowic aż sandały. A więc znowu należą mi się gratulacje. Jak można się domyślić, nawet nie wyjęłam ich z siatki.
Na szczęście nie powoduje to wielkich problemów, bo oprócz wyjść na treningi wychodzę co najwyżej z psami albo do sklepu. Mam całkiem niezły trening odpoczywania między treningami, bo zazwyczaj zamontowuję się pod kołdrą z komputerem na kolanach. Oficjalnie piszę wtedy pracę, nieoficjalnie.. niedługo chyba dotrę do końca internetu. Tak bardzo wakacje.
Jak to zwykle bywa, taki tryb wyjątkowo sprzyja dobremu trenowaniu. Byłoby łatwiej, gdybym w sobotę nie wyrżnęła z rowerem o asfalt i miała działające kolano, ale mimo pewnych niedogodności cały czas jest nieźle (idę dziś wreszcie pokazać lekarzowi moje biedne prawe ścięgno czy cokolwiek to jest, to co boli przy kostce). W niedzielę strzelił mnie (jak najbardziej spodziewany) atak depresyjnego wszystko-jest-bez-sensu, potęgowany przez myśl, że oto właśnie ruszają imprezy sportowe, do których byłam pozgłaszana.Wywlokłam się na siłownię, aby po raz pierwszy od niepamiętnych czasów pokatować się na maszynach. No i cóż. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, jestem endorfinowym ćpunem, który przyjął tam swoją działkę i już wszystko było w porządku. Jak ja to lubię. Przypomniałam sobie, jak ogromną, być może nieco masochistyczną przyjemność sprawia mi umordowanie się na siłowni, fundowanie sobie kontrolowanego bólu i wybuchu wodoru w różnych miejscach. Uwielbiam to uczucie, kiedy wychodzę z siłki po dobrym treningu z telepiącymi się mięśniami. I to uczucie waty w mięśniach kilka godzin po. Mmm, delicje. Na domiar dobroci przed wejściem na maszyny chciałam się rozgrzać delikatnym biegiem na bieżni, ale po wejściu na nią przypomniałam sobie, że mam dzisiaj do zrobienia rozbieganie między 6 a 10 km. Wybiegałam dychę, ale tylko dlatego, że po mistrzowsku udało mi się siebie oszukać. Najpierw założyłam sobie że 6 km będzie OK (ta myśl pomogła mi zwłaszcza gdy ekran przy bieżni jak byk pokazywał 3 km, a ja już nie wyrabiałam tego patrzenia w ścianę). Po szóstym kilometrze dopuściłam do siebie myśl, że już tylko dwa kolejne kilometry i będę miała ładną ósemkę. Od ósemki do dziesiątki poszło już siłą rozpędu, choć obite kolano i biodro nie ułatwiały zadania, przypominając o swoim istnieniu przy każdym kroku. No cóż, ostatecznie od potłuczeń się nie umiera.
Poniedziałek był bardzo udanym dniem. Z samego rana wybiegaliśmy psy aportowaniem pod górę, a następnie odstawiliśmy je do domu i od razu wybraliśmy się z powrotem na Dolinę 3 Stawów (to katowicka wersja “mojego” warszawskiego rezerwatu – jestem tam ciągle). Tym razem to ja zostałam przeorana na górkach. Wojtek ułożył mi trasę z trzema stromymi podbiegami po śliskiej trawie i kamieniach, a pomiędzy każdym z nich musiałam zbiec z powrotem na dół. I tak dziesięć okrążeń – niektóre po jednym, z przerwami, niektóre po dwa albo trzy naraz. Już podczas pierwszego wiedziałam, że to nie będzie sympatyczne tuptanie, tylko teksańska masakra. Między piątym a szóstym powtórzeniem zaliczyłam klasyczny kryzys. Nie dałam tego po sobie poznać (chyba), ale w głowie przekrzykiwały mi się dwa głosy. Jeden z nich darł się, że nie wie, na cholerę mi to wszystko, że skoro na każdym podbiegu i – zwłaszcza – na zbiegu obite kolano lewej nogi błaga o litość, a ścięgno (?) nad prawą kostką wydziera się o to samo jeszcze głośniej, to znaczy że powinnam sobie dać z tym spokój. Drugi po prostu spokojnie mówił, że nie jestem przecież leszczem. Jak zwykle nie pozostało mi nic innego, jak tylko posłuchać tego, którego słucham zawsze. A na ostatnim kółku urwałam ze 35 sekund w stosunku do poprzednich.
A przy okazji, biegnąc przez park do miejsca zasadniczego treningu uświadomiłam sobie, że właśnie przetruchtałam sobie na rozgrzewkę dokładnie taki dystans i dokładnie w tym tempie, co pod koniec kwietnia podczas pobytu w Katowicach. Tylko że wtedy to był mocny trening przyspieszeniowy, który skończyłam z wywieszonym jęzorem i spalonymi płucami. Cieszę się.
Wróciłam do domu czując się nieźle zgnieciona tymi pięcioma kilometrami ciągłych podbiegów i zbiegów. Długo jednak się nie poregenerowałam, bo niedługo później ruszyliśmy na siłkę i do sauny.
Miejsce na małą dygresję. Nie wiem jak to się dzieje, że wychodzę z domu w ujemnej kondycji psychofizycznej (niedziela), ledwo stawiając lewą nogę na podłożu i marząc tylko o tym, żeby odwalić cokolwiek na tej siłowni i wrócić do domu, a kiedy już tam jestem, następuje jakaś zadziwiająca transformacja. Biegnę dłużej i szybciej niż bym się spodziewała, przerzucam tony żelastwa i szukam sobie radośnie kolejnych ćwiczeń. Nie rozumiem także jak to działa, że jeszcze wchodząc na drugi trening czuję że boli mnie absolutnie wszystko i najchętniej poszłabym spać tu i teraz (wczoraj), a kiedy już robię to co mam zrobić, czuję się jak młoda bogini. No ale nieważne uzasadnienie, ważne że działa.
Wczorajszą saunę skróciłam z racji zaaplikowania jej prawie bezpośrednio po treningu, co – z tego co mi wiadomo – zasadniczo nie jest najszczęśliwszym pomysłem. Był to jednak całkiem korzystny zbieg okoliczności, bo towarzystwo w saunie nie sprzyjało długim kąpielom cieplnym.
Krótkie przybliżenie krajobrazu: rzeczona sauna jest ładnie urządzona, przestronna, zachęcająca. W regulaminie stoi polecenie podkładania sobie pod stopy ręcznika. W saunie na podłodze leżą małe dywaniki – jak zgaduję w celu zapobieżenia wywrotkom ludzi wychodzącym z niej po posadzce.
A więc siedzę sobie siedzę, relaksik w pełni, aż tu nagle do sauny weszły trzy dziewczyny, co do których nie miałam już wątpliwości. Najpierw trzymały drzwi sauny otwarte na oścież, czytając na głos kartkę wiszącą obok niej (“Prosimy o nie używanie dywaników pod stopy”). Wlazły, rozgościły się i myślą ciężko na głos:
– Ojej, to takie dziwne, wszędzie gdzie byłam w saunie trzeba używać ręczników pod stopy, a tu nie!
– No!
– No bo pisze tam, że prosimy o NIE używanie, nie?
– No!
I tak dalej. Potem dowiedziałam się, gdzie wybierają się na wakacje, z jakim przewoźnikiem będą lecieć, co spakują do torby żeby zmieścić się w limicie wagowym bagażu.. Oczywiście wszystko na cały regulator. Jedna z nich, nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności ta siedząca niedaleko mnie, gadając z koleżankami przez cały czas stukała jedną stopą i jedną dłonią w ławki, powodując drgania i pogłos po całej szerokości półki, a po paru minutach stwierdziła, że musi natychmiast wychodzić, bo zaraz zemdleje. Zupełnie nie rozumiem dlaczego. Lol.
Ćwiczyłam zen. Nie wydarłam na nie twarzy ani razu, co uznaję za osobisty sukces. Ale dobrze, że tę sesję w saunie i tak planowałam skrócić.