Niedawno doszłam do wniosku, że właściwie byłabym w stanie wykonać dowolny trening, składający się z dowolnej liczby powtórzeń i trwający dowolnie długo. I nie był to wcale radosny wniosek wysnuty na podstawie optymistycznych rozważań.
Gdybym zaplanowała swoją przygodę ze sportem na trzy lata i musiałabym się spieszyć, wszystko byłoby w porządku. Gdybym zdecydowała się na to, żeby podążać dokładnie za tym, w czym czuję się najlepiej, przygotowywałabym się teraz do Double Ironmana albo do 170-kilometrowego ultramaratonu.
Ale chcę się bawić w sport przez kolejnych kilkadziesiąt, a nie kilka lat. A więc zdążę, a w każdym razie mam nadzieję, że zdążę z tym wszystkim. Na razie nie są to te granice, których chcę dotknąć. Jeśli teraz poszłabym w tę stronę, nie miałabym już odwrotu. Teraz wyzwaniem jest dla mnie coś zupełnie innego.
Przemyślałam sobie po kolei, co idzie mi najlepiej, w czym czuję się w miarę dobra i w czym najlepiej bym się sprawdziła.. i zamierzam zrobić dokładnie na odwrót. A co!
Przez ostatnie miesiące udało mi się między innymi wreszcie stanąć pionowo na rękach przy ścianie, wskoczyć na pudło (nie powiem, ile miało centymetrów. Miało mało, ale to moja dumna życiówka. Przyznam się, jak wskoczę na dwa razy wyższe), przepłynąć 50 metrów kraulem na bezdechu za pierwszym podejściem (do tej pory za pierwszym razem nigdy mi nie wychodziło). To znaczy że coś się zmienia. Jednak, jakby nie patrzeć, jestem człowiekiem-amebą. Uważam że to wstyd, żeby poważnie podchodzić do sportu i trenować po kilkanaście godzin tygodniowo, a nie umieć zrobić pompki, podciągnąć się na drążku, stanąć na rękach albo wyskoczyć wzwyż na jakiś przyzwoity poziom. Chciałabym zbadać skład swoich włókien mięśniowych, żeby się przekonać, czy moja teza o absolutnym braku włókien odpowiadających za eksplozywność jest słuszna. Moim zdaniem wolnokurczliwe już dawno wszystkie je zeżarły.
Niedługo zacznie się piąty rok, w którym moje zainteresowania skupiają się na ogólnie pojętym sporcie. I znowu zacznę go zupełnie, zupełnie inaczej niż poprzednie. Ciekawe kiedy – i czy kiedykolwiek – będę robić przez dwa sezony to samo? Sport jest fascynujący.
A więc teraz staram się robić to, w czym jestem nieprzeciętnie słaba. Nieprzeciętnie to znaczy tak, że co drugi człowiek stąpający po tej ziemi, który ostatni raz uprawiał sport w liceum, by mnie w tym wyprzedził. Cofam się o kilka kroków, żeby wziąć rozpęd i wskoczyć na wyższy poziom. Pracuję nad tym, żeby elementy, które do tej pory nie sprawiały mi żadnego problemu, zaczęły ten problem sprawiać. Dlaczego? Bo wcześniejsza ich wersja nie była wystarczająco dobra.
Obecnie pływa mi się tak, jakby o wiele lepszy pływak oddał mi trochę swojej techniki i powiedział: Płyń. Zapominając, że moje płuca, mój wzorzec ruchu i wszystko to co robiłam wcześniej jest kompletnie inne. Moja ukochana żaba, którą kiedyś mogłam pływać dwa kilometry bez przerwy, po stu metrach staje się wyzwaniem. Wszystko przez to, że tak dużo się dzieje. Na wszelki wypadek sprawdziłam nawet ostatnio, czy umiem jeszcze pływać trochę dłużej, czy coś się w międzyczasie we mnie popsuło. Umiem. Ale to nie jest to pływanie, które chcę widzieć. A więc rozpływaniom po cztery i pół kilometra na razie mówię twardo nie. No, może nie tak twardo.. Właściwie to ze łzami w oczach macham im na pożegnanie chusteczką. Ale nie mam wątpliwości; to jest ta droga, którą chcę iść.
Przełamuję swoją naturę, co z jednej strony jest fascynujące, a z drugiej – przerażające. Zamiast trzech tysięcy powtórzeń ćwiczenia robię trzy – z założeniem, że po tych trzech mam być tak samo zmęczona, jak wtedy po trzech tysiącach. Dopuszczam do siebie bodźce, które wcześniej trafiały na ścianę. Wobec których uruchamiałam mechanizmy obronne i przepuszczałam je przez układ nerwowy na zasadzie przeżycia. Teraz zaczynam już nawet czuć, kiedy “spuszczam z tonu” i zaczynam traktować coś na zasadzie “przetrwaj, zalicz, zapomnij”. I staram się w ogóle do tego nie dopuszczać.
Uczę się, że “dawać z siebie wszystko” nie zawsze znaczy umordowanie wydolnościowe, maksymalne wyprucie energii z płuc i mięśni. A co zdecydowanie najtrudniejsze, uczę się szacunku do swojej pracy. Postępowanie absolutnie wbrew mojej naturze. Ciekawe czy kiedyś się nauczę..
Fot. http://www.garycombs.org