Tytuł (poważnego, dorosłego) magistra przyszedł do mnie prawie jednocześnie z odpowiedzialnością, której się nie spodziewałam. I, paradoksalnie, tej której się zawsze najbardziej bałam. Czy to zawsze tak działa?
Szczęśliwy ten, kto się nie zastanawia, co będzie za tydzień, rok, a co za wiele lat. Czy ma jakiś wpływ na to, co się obok niego dzieje. I co zrobi, kiedy straci resztki poczucia, że jest w stanie coś zmienić. Przyszłość jest wielką niewiadomą; życie burzy organizacyjne puzzle, które tradycyjnie próbuję sobie układać. Każe mi sprostać sytuacjom, o których do tej pory myślałam, że nigdy nie będę musiała nawet brać ich pod uwagę. Nie jestem optymistką, a to też trochę utrudnia życie.
Po raz kolejny dziękuję sportowi za to, że jest w moim życiu. Raz już mnie uratował, a teraz ratuje mnie przed zwariowaniem. Przez te kilka lat zdążył mi tak zaprogramować umysł, że choć na chwilę jestem w stanie psychofizycznie oddzielić się od wszystkiego. Wchodzę w inny świat, w którym jestem bezpieczna. I cokolwiek by się nie działo, tak już raczej na zawsze zostanie.
Przydaje się to zwłaszcza wtedy, kiedy wydaje mi się, że już więcej naprawdę nie wytrzymam, a rzeczywistość wtedy dorzuca jeszcze jeden głaz-niespodziankę.
Jak nigdy doceniam to co mogę. I wiem już, że nic nie jest wieczne. W mgnieniu oka sprawy, które teraz są dla mnie niezauważalne – jak choćby wejście po schodach na drugie piętro – mogą stać się tak trudne, jak próba zdobycia ośmiotysięcznika. Mam nadzieję, że dobrze tę moc wykorzystam i że nigdy jej nie stracę.
Wykorzystujmy to co mamy, póki możemy. Głupio potem rozmyślać o niewykorzystanych szansach.