Ktoś przegrywa, żeby wygrać mógł kto inny. Tak jest w każdym sporcie i nie ma w tym nic dziwnego. No chyba że tym przegranym jest najbardziej utytułowany olimpijczyk w historii, a triumfatorem nikomu nieznany przedstawiciel kraju, który nigdy nie zdobył medalu na igrzyskach.
Ale w sporcie wszystko jest możliwe. Kto staje na starcie, ten automatycznie staje się realnym kandydatem do złota. Tak było w przypadku Josepha Schoolinga, 21-letniego Singapurczyka, który wystartował w Rio de Janeiro w konkurencji 100m stylem motylkowym. Pisząc że był do tamtej pory zawodnikiem anonimowym zakładam, że mogę mylić się w swojej ocenie. Student Uniwersytetu w Teksasie od paru lat notował coraz lepsze wyniki w pływaniu i zadziwiał swoimi możliwościami finiszu. Z całą pewnością nie był jednak tak rozpoznawalny jak przeciwnicy, z którymi mierzył się w Rio. Oprócz Phelpsa musiał stawić czoła takim znakomitościom jak Chad Le Clos i Laszlo Cseh.
I z nimi wygrał!
Joseph Schooling prowadził od startu do mety i zdobył złoty medal, ustanawiając nowy rekord olimpijski na 100m stylem motylkowym, który wynosi teraz 50,39 sekund. 21-latek dotknął ściany o 0,7 sekundy szybciej niż jego wielki idol, Michael Phelps. Żeby było zabawniej, w tym wyścigu trzeba było przyznać aż trzy srebrne medale, bowiem aż tylu zawodników dopłynęło do mety dokładnie w tym samym czasie.
Przegrana Phelpsa miała dla niego słodko-gorzki smak. W swoim ostatnim indywidualnym starcie na igrzyskach nie zdobył dwudziestego trzeciego medalu (odrobił to sobie w sztafecie), ale nabrał pewności, że wypełnił swoją pozasportową misję. Jak sam przyznał, zawsze pragnął być inspiracją dla młodych ludzi, zmieniać oblicze sportu i pomagać im uwierzyć, że nie ma granic nie do przebycia.
A Schooling? Jak łatwo się domyślić, pierwszy w historii medalista olimpijski szybko stał się wielką gwiazdą w kraju, z którego pochodzi. Osiem lat temu fotografował się ze swoim idolem Phelpsem, dziś sam stał się idolem tłumów.