Ojej, wybitnie zamuliłam z relacją z zawodów w Bratysławie. Chciałoby się wszystko opisywać na gorąco, a tu ciągle coś – albo brak siły, albo brak czasu (bo jak zostaje trochę życia po treningu pływackim, to wtedy się okazuje, że mam gigantyczne zaległości wszędzie i muszę się zabierać do roboty asap, a nawet aaap – as asap as possible), albo brak internetu na autostradzie (choć z tym akurat jest super w porównaniu do pociągów) albo baterii w laptopie nagle zabrakło.
Będę się zatem maksymalnie streszczać. Mistrzostwa Europy w Bratysławie były jak do tej pory imprezą najwyższej rangi, jaka pojawiła się w moim sportowym portfolio. Mocne, cenne przeżycie i bardzo chcę już więcej. Gdyby porównać mnie sprzed trzech czy dwóch lat i mnie obecnie, to jestem kompletnie inną zawodniczką. Wiele rzeczy, których wtedy panicznie bym się bała, okazywały się teraz się pestką, a nawet przyjemnością (nawet 10-godzinna podróż samochodem minęła zaskakująco gładko). Zaczynam chyba kumać, o co w tym wszystkim chodzi. Jakby nie patrzeć, jeśli się nie ma przeszłości sportowej, nie siedzi się w sporcie od dziecka, to trzeba się wszystkiego nauczyć – na swoich błędach, na porażkach, na próbach ognia i na przeróżnych fakapach. Cieszę się, że nie miałam sobie wiele do zarzucenia, jeśli chodzi o przygotowanie się do tych zawodów. Wcześniej często wiele rzeczy było na wariata, na zasadzie “zobaczymy jak to będzie, ale…” – teraz było prawie OK. Prawie, bo nie mogę sobie wybaczyć, że odleciał mi ten mityczny wytop, który już był tak blisko. Nie wiem, czy kiedykolwiek przestanę się z tym pałować. Byłoby pewnie prościej, gdybym się tak wielowymiarowo nie torturowała 🙂 Wiele do życzenia pozostawia też kwestia nawigacji i ogarniania się w strefie zmian. Już mi się to po nocach śni i mówię całkiem serio – coś z tym muszę zrobić, bo tak być nie może, żebym w strefie zmian zdążyła napisać trzytomową powieść. Z nawigacją będzie prawdopodobnie jeszcze trudniej, bo obecnie pływam zygzakiem. Tak czy inaczej, wszystko idzie ku dobremu, a w kontekście wyjazdu na Słowację nawet żwawo bieży. Łeb mnie nie zawiódł, umiał nastroić się na potrzebny w danym momencie program. Co więcej, mimo naprawdę dużego zmęczenia treningowego i strasznego zwiotu biegowego, jaki mnie dopadł na początku maja i cały czas mniej lub bardziej intensywnie trzyma (przy zupełnie dobrym samopoczuciu na rowerze i w pływaniu!), udało mi się przetestować potrzebną ilość odpoczynku z idealnym efektem. Podczas startu było w tej kwestii po prostu bardzo dobrze, umierałam tylko z powodu intensywności wysiłku, a nie koszmarnie bolących od nawarstwionego od tygodni zmęczenia nóg. Następnego dnia ledwo truchtałam, a potem znowu wszystko wróciło do normy. Lepszego scenariusza bym nie wymyśliła.
Po powrocie ze Słowacji przyszedł czas na nowe wyzwania, między innymi chciałam wystartować w zawodach kolarskich z cyklu Pucharu Polski. Niestety kłopoty organizacyjne uniemożliwiły mi to i zrobiliśmy sobie zupełnie bezsensowną wycieczkę do Jarosławca i z powrotem, a ja spędziłam jedne z najmniej konstruktywnych siedmiu godzin w życiu. Bywa. Weekend był słodko-gorzki. Słodki, bo zrobiłam dobry trening zakładkowy (podczas biegu jednakowoż chciałam rzucić triathlon jakieś trzy razy na kilometr) i popływałam wreszcie w otwartej wodzie (moja nawigacja woła o pomstę do nieba). Gorzki, bo nie biega mi się jakoś specjalnie dobrze, co oczywiście jest normalnym i przewidywalnym stanem w procesie treningowym, ale wywołuje u mnie zawsze irytację, frustrację i niepewność, których nie lubię. W niedzielę zrobiłam tyle sprintów do wody i z wody, że kompletnie zajechałam sobie łydki, co poczułam dopiero następnego dnia. Dziś jest środa, a ja wciąż ledwo łażę. W niedzielne popołudnie miałam do zrobienia jeszcze rozbieganie z kilkoma sprintami i Boże drogi, to był tak koszmarny trening, że aż nie znajduję na niego odpowiednich słów. Dobrze że las był pusty, to nikt się nie śmiał z tego, że każda kończyna biegnie mi w inną stronę i z tego, że raz na kilometr wybucham płaczem. Obraz nędzy i rozpaczy w całej okazałości.
Poza tym jest wszystko w porządeczku, no może nie uwzględniając tego, że naprawdę wszystko mnie boli. Lada chwila zaczynają mi się starty w triathlonie (Augustów, Elbląg, Susz) i nie wiem czy bardziej się cieszę, czy bardziej się boję (zwłaszcza ze ta nawigacja, do jasnej cholery…). Przedwczoraj gryzłam stół do masażu z bólu, gdy Magda próbowała rozbić moje biedne umęczone mięśnie nóg, wczoraj wbijałam pazury w stół fizjoterapeuty. Ta druga wizyta rozpoczęła się od tak mocnego uderzenia, że ostatkiem sił powstrzymałam się od powiedzenia Maćkowi, że sorry, ale ja się do tego nie nadaję, nie wyrobię, spadł mi najwyraźniej próg bólu i idę do domu. Na szczęście akurat wtedy niespecjalnie mogłam oddychać, więc się nie odzywałam.
Sezonie, sezonie, już jesteś tak blisko….