Koniec tygodnia, raporcik się należy!
Emondzia na ploteczkach u kuzynów i kuzynek |
Jeszcze przed Mistrzostwami Polski w Chodzieży podjęliśmy decyzję, że w kolejnym tygodniu nie będziemy jechać do Białegostoku na sprint. Nie miałoby to wielkiego sensu – taka byłam ujechana, że myślałam tylko o tym, żeby przeżyć start w Chodzieży i zabrać się do ratowania na spokojnie swojej hemoglobiny, hematokrytu i innych leukocytów, które – wszystkie – poszły się ostro rypać.
W minionym tygodniu nie było więc zawodów. To aż dziwna odmiana. Myślałam jeszcze o tym, żeby – podobnie jak rok temu – wystartować w niedzielę w zawodach open water w Lęborku, ale samopoczucie pływackie wpadło mi w taki rów mariański, że i to przestało mieć jakikolwiek sens. Nie wiem na ile to już psychiczna bomba, a na ile fizyczny spadek. W lipcu pływało mi się naprawdę bardzo dobrze, mimo że robiłam same luźne treningi. Na sierpień już tego ewidentnie nie wystarczyło. Zresztą: w ubiegłym tygodniu przetrenowałam 20 godzin, w tym 13 godzin spędziłam na rowerze (!!!!!!!), co oznacza, że bardzo mało biegałam i bardzo, bardzo, bardzo mało pływałam. A jak się nie pływa, to się nie pływa.
Kilometraż i godzinaż (:)) rowerowy oznacza zaś jedno: jestem w raju. Trochę mam z tego powodu wyrzuty sumienia, bo to w moim przypadku takie wejście do samego jądra strefy komfortu. No ale kiedy jak nie teraz? W “normalnym” trybie treningowym spędzam na rowerze od 3 do 4 godzin tygodniowo. Przez całą zimę i wiosnę, aż do połowy kwietnia plan przedstawiał się niezmiennie: od godziny do dwóch godzin treningu z jakimś zadaniem w środku tygodnia, zwieńczony krótką zakładką biegową, do tego od półtorej do dwóch godzin rozjazdu na trenażerze w weekend. Koniec, finito, Emondzia wraca do kąta ładnie wyglądać i to jej jedyna funkcjonalność, chyba że akurat służy jako wieszak do odzieży. Niestety nie trenuję zbyt wiele na rowerze, bo muszę pływać, a resztę sił przeznaczam na bieganie. Tak już mam, że rower przychodzi mi absolutnie najłatwiej. Gdyby ktoś kazał mi wybrać jedną rzecz, którą mogłabym robić codziennie przez całe życie, to zdecydowanie byłoby to śmiganie na rowerze. Jest to dla mnie epicka przyjemność. Zeszłej zimy zrobiłam raptem parę treningów na trenażerze, które były dla mnie arcytrudne i pamiętam je do dzisiaj. Raz naprawdę wyłam z bólu, który sama sobie fundowałam. Ale jeśli to dalej będzie procentowało tak jak procentuje, to sobie jeszcze chętnie powyję.
W zeszłym tygodniu było wszystko. Góral, bo mam nieśmiały plan, żeby pod koniec września wystartować w maratonie mtb. Myślę że to w moim przypadku równie perspektywiczny pomysł jak wystartowanie w olimpiadzie z fizyki. Z rowerem górskim jest u mnie problem tego rodzaju, że jestem pierwszorzędnym cykorem. Dojeżdżam do zjazdu, po którym normalni ludzie jadą bez hamulców, i widzę przepaść, która niechybnie obróci mnie w proch i w pył. Potrafię jechać w stronę przeszkody z absolutnym przeświadczeniem, że zrobię kolejno jedno i drugie, żeby sprawnie ją pokonać, po czym zatrzymać się na metr przed nią. Mówiąc najprościej: nie jest dobrze. Jest jednak coraz lepiej, bo gdy jeżdżę dużo na przełajówce, to potem gdy wsiadam na mtb, czuję jego ogromną przewagę na trudniejszych technicznie ścieżkach – i z niej korzystam. Śmieszniej jest, gdy jeżdżę dużo (moje “dużo”, czyli, no, niedużo) na góralu, a potem wsiadam na przełajówkę. Ostatnio tak właśnie zrobiłam i wesoło zjechałam w dół zjazdem pełnym korzeni i liści. Gdy zorientowałam się, że to nie ten rower i jadę zdecydowanie za szybko, a użycie hamulców straciło zasadność dwa zakręty temu, zdążyłam pomyśleć tylko: Ooooo kuuuurrrrr-łubudubudubudububububudu-waaaaaa i już byłam na dole po dzikim tokio drifcie. Przejechałam cała i zdrowa (rentgenu nadgarstków nie robiłam, więc trzymajmy się powyższej wersji), rowerowi też nic nie odpadło, więc przygoda zdecydowanie na plus. Że się dało. Choć QOMa nie zrobiłam, bynajmniej.
Do QOMów mam inny rower. Emondzię, o Boże, wciąż nie wiem, jak można być tak idealną maszyną. Zastanawiam się czasem, czy podczas tej naprawy ramy w Holandii nie wsadzili jej jakiegoś silniczka w korbę, a może chociaż dali jej jakieś rowerowe epo. Bo o ile pływam jak pała, a mniej więcej od maja (siiiiic!) lawiruję między biegową bombą a biegowym “może być”, to na rowerze chyba nic mnie nie ruszy. Skoro jestem w stanie kręcić takie waty na takim fizjologicznym zmasakrowaniu, to bardzo chciałabym wiedzieć co by było, gdyby było dobrze. W Chodzieży na rowerze naprawdę spuściłam sobie straszliwy łomot – przez pięć z sześciu okrążeń trzymałam NP na poziomie ~3,7 W/kg, choć nie sądziłam, że wytrzymam tak długo. I tak, wiem, waty na kilogram nie mają wielkiego znaczenia na płaskiej trasie, no ale czymś się trzeba pocieszyć, jak się straciło trzy godziny w wodzie. Ból był okrutny, ale przyniosło mi to bardzo duży benefit w postaci (1) luzu psychicznego, jak mam pojechać samotnie ponad 100 kilometrów (to jest akurat fajne, ale czytajcie dalej) i wyjść na 4-kilometrową (straszne!) zakładkę biegową (choć jak potem biegnę i czuję, że jestem chyba ośmiornicą i każda z ośmiu miękkich nóg biegnie w dowolnie obranym przez siebie kierunku, to nie jest mi wesoło) oraz (2) zaskakującego wniosku, że w tym roku na sprintach to się chyba jednak oszczędzałam i teraz to już nie będzie zmiłuj się.
No więc tak. Napisałam o góralu, o przełaju, o szosce, a to jeszcze nie koniec, bowiem jestem dumną porywaczką czasówek. Już za parę dni pojadę w sztafecie w Przechlewie i na tę okazję goszczę u siebie TREKa Speed Concept. Jeśli akurat rozglądacie się za czasówką, to z tym rowerem to jest taka sprawa, że jest do kupienia w dre rowery i to nawet za promo cenę. Jeśli mnie nienawidzicie i chcecie mi złamać serce, to możecie go brać nawet jutro. Jeśli choć trochę mnie nawidzicie, to wstrzymajcie się chociaż przez krótką chwilę, bo ja tu przeżywam zabawę życia. Oraz zamierzam niebawem sprawdzić, jak mocno może pojechać człowiek, zanim zetną mu się wszystkie białka w organizmie. Wcześniej ani razu nie siedziałam na czasówce; mam za sobą dwie jazdy i jestem szczerze zaskoczona wygodą i stabilnością pozycji, a chyba przede wszystkim tym, jak chętnie ten rower się rozpędza i jak łatwo tę prędkość utrzymuje. Jest wyjątkowo chudy, a ta jego cieniutka i płaska rama sprawia, że na zjeździe na pętli Reja boję się, że w klockach hamulcowych wybuchnie mi pożar (a ja się przy okazji palę ze wstydu, że nie daję rowerkowi się rozpędzić).
Do tego ostatniego mam akurat sporo okazji, bo jako typowa triathlonistka, tudzież mistrzyni prostej, na zjazdach mam zawsze zawał. Dobrze by było to zmienić. Tylko jak to zmienić, skoro za moment wracam do pływackiego łomotu, a doba nie chce się rozciągnąć?
Możliwość komentowania została wyłączona.