Każdy zaniechany trening to jak lewy sierpowy w moje sumienie. Każdy skrócony trening przybliża mnie do chwili, w której spakuję swoje rzeczy, wyniosę się do głuszy, zamieszkam w jaskini i będę tam żyć, dopóki nie zjedzą mnie wilcy.
W minionym roku było wiele niewykorzystanych okazji. Zbyt często przegrywałam, więc cały 2012 upłynął pod znakiem zmagań ze słabościami. Zupełnie inaczej niż w roku poprzednim. Wtedy nie było możliwości, żebym nie wykonała zaplanowanego treningu. Potrafiłam robić interwały z gorączką zapowiadającą grypę, biegać rytmy na lodzie, jechać 100 km na rowerze górskim po pętli habdzińskiej pod wiatr albo cisnąć rowerem na basen i z powrotem po zaśnieżonej drodze w temperaturze -15C. Wiele się przez tę niezłomność wycierpiałam, dlatego kiedy siła wyższa zmusiła mnie do przerwania cyklu treningowego, organizm powiedział, że teraz on przejmuje dowodzenie nad mózgiem. Przez długi czas nie mogłam z tym nic zrobić. Ale w końcu coś ruszyło.
Jest coraz lepiej, ale nadal muszę walczyć. A żeby wrócić do stanu sprzed przerwy, muszę mieć stuprocentową wygrywalność.
Było w tym roku kilka treningów, z których wracałam wcześniej niż zaplanowałam. Nie muszę daleko sięgać pamięcią- wczoraj byłam zmuszona skrócić jazdę na mtb z 40 do 23 km. Niby nic wielkiego, a jednak.. Kolejny punkt w planie został zrealizowany inaczej, gorzej. Głowa, świadomość i wola uczą się tego, że można odpuścić. A to nie po mojemu.
Wiem, bardzo emocjonalnie i poważnie do tego podchodzę. Z tym co robię wiążę jednak całą, a przynajmniej większość swojej przyszłości, więc wierzę, że tak właśnie powinno być.
Tyle słowem wstępu.
Na dzisiaj w planie miałam dwa treningi: luźne rozbieganie 10 km i równie spokojne 60 km na rowerze górskim po leśnej pętli.
Budzenie się nie poszło mi za dobrze. Telefon zadzwonił o szóstej- wyłączyłam alarm, położyłam głowę na poduszce z zamiarem wstania w ciągu minuty i.. następnym razem, kiedy spojrzałam na ekran komórki, była 6:56. Nienawidzę tego. Zerwałam się zła, myśląc o tym, że gdybym wstała jak człowiek, to byłabym już w połowie dzisiejszego rozbiegania.
Kłopot z luźnymi biegami w Grzybnie jest taki, że.. no cóż.. nie da się tutaj zrobić luźnego biegu. Ciągle biegnę do góry i w dół, głównie po leśnych i piaszczystych ścieżkach. Nawet jeśli staram się pilnować tętna, to ono niepostrzeżenie wędruje w okolice 80% HRmax i wyżej. Na dłuższą metę codzienne robienie biegów ciągłych zamiast rozbiegań jest trochę męczące. Czułam już wyraźne znużenie i lekkie przytkanie, więc z treningu byłam zadowolona dopiero po powrocie z niego, a co się na siebie nazłorzeczyłam w trakcie, to wiem tylko ja.
Zdecydowanie nie czułam się dzisiaj na siłach, aby zdobywać świat. Nic konkretnego się nie działo, ale byłam po prostu najzwyczajniej w świecie umęczona.
Tutaj znowu pora na dygresję.
Lubię to zmęczenie i tę satysfakcję, które przychodzą po dobrze wykonanym ciężkim treningu. Sprawa ma się jednak zupełnie inaczej z uczuciem umordowania z nawarstwiającego się obciążenia. Tego rodzaju zmęczenia nie akceptuję i nie potrafię się z nim pogodzić. Uznaję to za objaw słabości, na który nie umiem sobie pozwolić. Bardzo dużo mnie zawsze kosztowało przezwyciężanie tego i walka z przebiciem się przez trening na takim zmęczeniu. Niestety, wychodzę z założenia, że od ogólnoustrojowego uczucia utyrania nikt jeszcze nie umarł, a jeśli nie towarzyszy mu ból i dyskomfort, będący widmem kontuzji, to nie ma przeciwwskazań do wykonania treningu.
No więc pojechałam. Ledwo i nie odzywając się prawie do Wojtka, który postanowił mi towarzyszyć przez wszystkie sześć pętli po lesie. I podobnie jak podczas biegu: z założenia luźno, ale góra-dół-góra-dół…
Już na pierwszym okrążeniu zaliczyłam nieprzeciętny kryzys. Odczuwałam takie klasyczne uczucie umęczenia wszystkiego, a myśl o tym, że zostało mi jeszcze pięć pętli po 8-9 km i dojazd do domu (niecałe 7 km, trasa jeszcze trudniejsza niż w lesie na pętli) próbowała całkowicie mnie przytłoczyć.
Wojtek, zobaczywszy moją minę, zadecydował że na tym powinniśmy zakończyć dzisiejszy trening. Nie muszę chyba mówić, jak bardzo kusząca była to propozycja. Miałam ochotę rzucić mu się do stóp i podziękować za ten akt łaski. Ale co to to nie- na tak sromotną osobistą porażkę bym sobie nie pozwoliła. Wiedziałam, że jeśli dzisiaj nie zrobię tych cholernych 60 km, to do końca pobytu to się nie zmieni. I przez cały rok będzie mnie to dręczyć. A więc.. “umrę, na pewno umrę, ale dojadę”.
Na rozstaju dróg w ciągu paru minut zaliczyliśmy dyskusję, kłótnię oraz prawie rozwód. Po wielu zbitych argumentach ruszyliśmy dalej. Nie potrafiłam sobie jednak wyobrazić, że przejadę jeszcze pięć takich pętli, skoro po pierwszej byłam już zwłokami.
Druga pętla była tak samo fatalna jak pierwsza, a na trzeciej już chciało mi się wyć wniebogłosy. Na początku piątej musiałam się na chwilę zatrzymać, żeby nie zwariować, a po wyhamowaniu wydawało mi się, że dalej jadę na tym rowerze. Ostatnią pętlę pojechałam już chyba tylko siłą woli.
To była naprawdę trudna psychicznie próba. Od pewnego momentu byłam już tak nakręcona i skupiona na uczuciu beznadziejności, że prawdopodobnie nawet gdyby nagle w ziemię uderzył meteoryt i trasa stałaby się zupełnie płaska i z wiatrem, to w dalszym ciągu wydawałoby mi się, że jest tragicznie. Stoczyłam walkę z najgorszym swoim przeciwnikiem- swoją głową. Tak strasznie bym chciała umieć ją po prostu wyłączyć i robić swoje. Uznać ból za jedno z wielu odczuć, które po prostu są- tak jak ciepło i zimno. Nie myśleć, nie zastanawiać się, nie kalkulować. To jest absolutnie najgorszy wróg, który potrafi zepsuć wszystko. Jedyna nadzieja w tym, że umiejętność odłączania mózgu jest trenowalna.
Wróciłam do domu półżywa. Prawie cztery godziny na rowerze, 68 km po lesie z jakimś nienormalnym przewyższeniem. Fotka nie była pozowana, więc Wojtek uchwycił dobry moment. Bardzo wyczekiwany moment…
Tym razem wygrałam. Głowo, szykuj się na hiroszimę.
Jutro śpię do oporu.
Czy wspominałam już, że nienawidzę odpoczywać?