Niewiarygodne, ale prawdziwe: obejrzałam film.

Jak w tytule – ogłaszam uroczyście wszem i wobec, że obejrzałam film!
Tak, tak, proszę się nie dziwić – to w moim przypadku nie lada wydarzenie. Nieczęsto świadomie i dobrowolnie zdarza mi się podjąć wyzwanie w postaci oglądania filmu, a jeśli to w końcu następuje, to wyłącznie późnym wieczorem, kiedy nie mam już nic do zrobienia i.. no właśnie – i zbieram się do spania. A to oznacza, że po pięciu minutach od napisów tytułowych zatapiam się w objęciach Morfeusza i wkraczam do krainy snów. Potem budzę się mniej więcej w połowie filmu i pod postacią kołdrowej mumii wywlekam zwłoki do sypialni.
W całej swojej ‘karierze krytyka filmowego’ zdarzyło mi się nie zasnąć na trzech, może czterech filmach. Żeby było śmieszniej, w tej chwili nie pamiętam nawet ich tytułów, z jednym chlubnym wyjątkiem – Black Swan, czyli Czarny Łabędź. Bardzo spoko filmidło. Wojtek oczywiście na nim zasnął i chrapał mi głośno zza pleców, co nieco zakłócało emocjonalny odbiór filmu, ale i tak uważam ten seans za udany.



Nie pasjonuję się oglądaniem filmów nie tylko dlatego, że uważam to za stratę czasu (a moje komórki mózgowe nie uznają argumentu, że nieraz tracę czas równie mocno, klikając w klawiaturę i gapiąc się w ekran laptopa). Po prostu rzadko który film mi pasuje – chyba że jest reżyserowany przez Quentina Tarantino, mojego filmowego mistrza i wirtuoza. Zazwyczaj odrzucam propozycję oglądania filmu już po usłyszeniu tytułu. Na drugim etapie eliminacji odpadają westerny, sensacyjne, historyczne oraz amerykańskie thrillery, horrory i inne szmatławce, w których fabuła opiera się na tym, że ofiara losu ratuje świat. I tak, koniec końców, nie zostaje nic i Wojtek sam bawi się w kino domowe.

Ale do rzeczy – w piątek, ogarnięta resztkami grypowej niemocy, dałam się namówić na oglądanie filmu. Nie był to seans ‘do poduszki’, ba – włączyliśmy film o siedemnastej, a to nawet jeszcze nie wieczór (choć obecnie mój umysł od godziny 16. mówi mi, że jest ciemna, ponura i złowroga noc).

Rzeczony film jest pod tytułem Jesteś Bogiem i traktuje o początkach Paktofoniki.
Mogę go podsumować krótko: słaby film o historii, która ma wielki potencjał. Dobrze opowiedziana mogłaby stać się superprodukcją. Tym razem jednak na pewno tak się nie stanie.

Zacznę od plusów – rola Marcina Kowalczyka, który zagrał Magika – MISTRZ. Naprawdę dobry, zrobił na mnie wrażenie (scena, kiedy rapował fragment Plus i Minus!!!!). Reszta filmowej Paktofoniki też na piątkę, choć pozostali dwaj członkowie składu nie spowodowali, że moja szczęka znalazła się na podłodze.
Film generalnie klimatyczny i wiarygodnie stylizowany. Gdyby tylko nie ten puchaty mikrofon, pojawiający się nagle na górze kadru….
No właśnie! Oglądałam wersję festiwalową i szczerze muszę przyznać, że takiej chałki jeszcze nie widziałam w żadnej produkcji. W jednej chwili widz, zanurzony w fabule i wczuwający się w nastrój, wypada zupełnie z przedstawionego świata. To tak, jakby czytać wciągającą książkę w zatłoczonym autobusie i mając nad sobą stado ludzi.
Nawet mnie, jako laikowi, rzuciły się w oczy krótkie, nic nie znaczące dla całości fabuły kadry. O reszcie kwestii technicznych ze względów oczywistych nie będę się wypowiadać (wbrew zasadzie ‘nie znam się, to się wypowiem’ ;)).

Twórca filmu wprowadził do akcji sporo wątków fikcyjnych, wiele sytuacji ‘z realu’ przeinaczył – jego prawo. Osobiście jednak chciałabym, żeby w przyszłości powstał film dokumentalny o PFK i mam nadzieję, że produkcja Leszka Dawida nie będzie tak postrzegana.

Jeśli chodzi o względy fabularne, tutaj też spostrzegłam wiele uchybień.
Największy kwas – scena, w której Magik, pokłócony wcześniej z żoną Justyną i starający się o rozejm, przytula w hipermarkecie fankę, a całe zajście widzi na kamerze z monitoringu.. Justyna, oczywiście.Tani, przereklamowany chwyt rodem z ogłupiających filmideł, zwykle produkcji amerykańskiej. Co jeszcze bardziej kwasowe – w dalszej akcji filmu nic z wyżej wspomnianej sceny nie wynika. Jakby autor zapomniał, po co to właściwie wymyślił. Coś dzwoni, ale nie wiadomo w którym kościele?
To zresztą nie jedyny wątek, który poruszony gwałtownie, zostaje bez echa. W drugiej części filmu widzimy scenę, w której Magik jedzie samochodem z Gustawem i przestrasza się postaci na świecącym billboardzie. To zapewne aluzja do schizofrenii, na którą podobno cierpiał. Szkoda tylko, że widz, który o tym nie wie, z filmu na pewno się tego nie dowie. Wątek nie zostaje rozwinięty ani ponownie podjęty w toku akcji.
Inna sytuacja – tworzenie się Paktofoniki. Rozumiem, że zamysł reżysera był taki, żeby pokazać Rahima jako nieśmiałego, początkującego rapera, który nie ma nic wspólnego z wielkim światem hip-hopu. Niemniej, sytuacja którą przedstawił w filmie jest zwyczajnie absurdalna. Zasugerował, że niezbyt ogarnięty i nie do końca utalentowany chłopaczek udał się do Magika – wówczas już sławnego i szanowanego w kręgach hiphopowców – żeby zaproponować mu ‘zawiązanie paktu’, a Magik bez większego zastanowienia przystaje na tę propozycję. Odchodzi od swojego dotychczasowego składu, żeby tworzyć muzę z nowo poznanym kolegą. Bitch, please..
No i co z tym nieszczęsnym beatboxerem? Wchodzi do pokoju, w którym siedzą członkowie Paktofoniki, bitboksuje, Rahim każe mu podjąć daleką podróż w nieznane… a potem nagle pojawia się na koncercie PFK, i to bynajmniej nie po tej bardziej zatłoczonej stronie bandy!

Takich niejasności jest w filmie wiele – zbyt wiele. Zupełnie nie ogarnęłam, jak autor chciał przedstawić postać Gustawa Zarzyckiego. Przez dziewięćdziesiąt procent akcji pokazuje go jako poczciwego faceta, który pomógł Paktofonice wybić się, wyjść z biedy (to, jak powszechnie wiadomo, element fikcyjny – żaden z członków w momencie tworzenia się grupy nie hodował pająka w portfelu). Wspierał Magika duchowo i finansowo, był dla niego życzliwy i dobry. W obliczu takiej kreacji jedna z końcowych scen filmu jest dla mnie zupełnie niezrozumiała. Mam na myśli spotkanie Rahima i Fokusa z Zarzyckim – Gustaw nie chce dać raperom pieniędzy, które należały się Magikowi i twierdzi, że Piotr za życia zdążył już odebrać swoją ‘działkę’. Pokazuje chłopakom zeszyt, w którym zapisywał kwoty, jakie dostawał od niego Magik. Rzeczywiście w filmie kilkakrotnie można zobaczyć, jak Gustaw daje mu kasę i zapisuje to w swoim kajeciku.
No więc – o co chodzi w tej scenie? Czy reżyser sugeruje, że producent muzyczny kłamał? Pod maską opiekuńczego pana Gustawa skrywał się wyrachowany oszust, dbający tylko o własny interes? A może to z Rahimem i Fokusem było coś nie tak? Pierwsze co robią po śmierci przyjaciela, to próbują zagarnąć pieniędzy, które należały się zmarłemu? Ponownie – reżyser miał jakiś pomysł, ale nie potrafił wprowadzić go w życie. Film mu się urwał..

Cóż. Może Leszek Dawid się rozkręci i następna produkcja wyjdzie mu lepiej. Polecam i nie polecam jednocześnie. I więcej filmów chyba nie będę oglądać, żeby nie spoilerować bezczelnie o nich na blogu 🙂

pkf

Możliwość komentowania została wyłączona.