Fatalny dzień..

..w którym znajdzie się element bieżku, może być najwyżej półfatalnym dniem. I tak oto nie muszę się martwić o tę świąteczną sobotę. Mogę się co najwyżej popółmartwić.

Wczoraj zaliczyłam odpoczynek na hardkorze, o Boże.
Podczas, gdy reszta domowników przeżywała błogość nicnierobienia, ja odczuwałam udrękę uziemienia. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio tak potwornie się wynudziłam. Dawno, naprawdę dawno nie spędziłam dnia w tak obrzydliwie niekonstruktywny sposób (chyba, że latanie po sklepach w poszukiwaniu bułek można nazwać konstruktywnym zajęciem). Było więc oczywiste, że dzisiaj muszę to zmienić, choćby śnieżyło, wiało czy grzmiało.

Cóż, gdyby było lato, to droga wolna – można iść z psem, można biegać, rowerować, spacerować. Niestety, nie w grudniu. Co gorzej, specyfika okresu świątecznego znacznie utrudnia też możliwość spotkania się ze znajomymi lub chociażby powłóczenia się po którymś z centrów handlowych.

Wczorajsza ‘aura’ nie dawała żadnej nadziei, że dzisiaj będzie dało się biegać. Działo się coś naprawdę osobliwego; przyznam szczerze, że w życiu czegoś takiego nie widziałam. Świat pokrył się lodową powłoką. Samochód skrył się w przezroczystym pokrowcu. To wcale nie było fajne, choć wielka akcja łupania auta (pojęcie ‘odśnieżania’ byłoby tutaj zdecydowanie zbyt delikatne i nie obrazowałoby tego, co robiliśmy) była całkiem zabawna; w końcu nie codzień zdarza się, żeby ojciec świadomie i dobrowolnie pozwalał mi walić skrobaczkami w szyby. Poczułam się jak legalny złodziej, hultaj i rozbójca w jednym.



Wczoraj nawet dłuższy spacer z psem okazał się niemożliwy. Największa prędkość, jaką udawało mi się rozwinąć na chodniku była równa tej, jaką potencjalnie osiągnęłabym, poruszając się tyłem i na czworaka. Rastuszek też nie była zadowolona; zabawka, którą wzięłam na spacer z zamiarem porzucania spragnionemu biegania psu, nie została nawet wyciągnięta z kieszeni. Połacie śniegu wyglądały jakby ktoś je wyprasował i oblał wodą. Wszystko zamarzło. Już na śniegu mam problem z rzucaniem psu piłek (fobia typu ‘psi ryj w śniegu = angina’), a co dopiero na lodzie, kiedy istnieje ryzyko pokaleczenia się śniegiem (jakkolwiek groteskowo to brzmi..). Spacer był więc niezbyt długi i polegał głównie na walce z żywiołem – gdzie postawić nogę, żeby nie przyjąć pozycji horyzontalnej. No, ale pal licho spacer – gorzej, że mój bieganiowy głód rósł z godziny na godzinę. Optymistycznie umówiłam się z Tomaszem na bieganie o ósmej rano. Niestety, godzinę później wyszłam.. a właściwie wyślizgnęłam się z psem na dwór i uznałam, że realizacja planu na jutro wcale nie będzie taka prosta. W gruncie rzeczy poczułam się okrutnie zwyciężona przez zimę.
Po siódmej rano jeszcze ostatnie ustalenia: no dupa, nie da się biegać. Pobiłam więc kolejny rekord w spaniu, a ściślej – w przewalaniu się po łożu (już z Rastem u boku) na zmianę z przysypianiem. W końcu powstałam i pomyślałam o planach na dzisiejszy dzień, co natychmiast wywołało u mnie myśl zawartą w pierwszym zdaniu tego wpisu. Niewiele więc myśląc, ubrałam się i wybiegłam powalczyć z zimą. Szczęśliwie (?), lodowisko zostało pokryte padającym nieustannie śniegiem. Bieg w tej ohydnej substancji sięgającej po kostki jest fatalny i zaskakująco męczący, ale mimo wszystko chyba lepsze to, niż posuwanie się po lodzie.

(klik – raporcik na SportsTrackerze)
Bieżek, jak to bieżek, był bardzo milutki i podniósł mi poziom endorfin na cały dzień. Poczciwy GPS niestety totalnie zwariował – tym razem w drugą stronę: tak jak zazwyczaj zdarza mu się pokazywać tylko kawałek trasy, tak dzisiaj wymyślił sobie, że byłam na jakichś dalekich bezdrożach za Gdańskiem Głównym. Ba, nie dość że tam byłam, to jeszcze mknęłam tamtędy z prędkością… 554 km/h! Dzięki SportsTrackerze! Może ten prezent od poczciwego GPSa to jakaś przepowiednia (będę gepardem? panterą śnieżną? Strusiem Pędziwiatrem?) ;-))
No cóż, pora się przyznać – w istocie biegłam nie szesnaście, a marne osiem kilometrów. Od ‘dziesiątego’ – według gpsa – kilometra (skrzyżowanie Grunwaldzkiej i Do Studzienki) GPS przestał fiksować i pokazywał właściwą trasę. Mam nadzieję, że też właściwą prędkość; wydaje mi się, że trochę mnie przecenił, jako że mój bieg był bardziej przedzieraniem się przez zwały śniegu niż biegiem sensu stricte. Niemniej jednak jest moim Wielkim Motywatorem dnia dzisiejszego, bo jeśli faktycznie osiągałam taką prędkość w tych hałdach, to jest naprawdę nienajgorzej.

Na koniec jeszcze fotka ze spaceru z Alą Matejuk (dzięki!). Dwa elementy, które umożliwiły znalezienie się wszystkich pozostałych pierwszoplanowych elementów w tym miejscu i w tym czasie, są nieco zakamuflowane.
😉

Możliwość komentowania została wyłączona.