Nie wiem kiedy minął poprzedni tydzień! Niby normalna sprawa, że dni lecą jak szalone, ale ubiegły tydzień to już naprawdę przesadził. Dopiero dziś udało mi się znaleźć chwilę, żeby usiąść do małego podsumowania.
A więc tak: przede wszystkim wciąż wszystko jest OK. Zaliczyłam kolejny tydzień z ładunkiem treningowym powyżej 20 godzin bez żadnej spektakularnej bomby. W ciągu dwóch miesięcy podbiłam poziom witaminy D z 30 na ponad 50. Bardzo się z tego cieszę, bo z zaciśniętymi zębami wesoło bankrutowałam na suplach, a wcale nie miałam pewności, czy to cokolwiek zmieni. Na szczęście zmieniło i suma summarum syntetyczne słońce wyszło nieco taniej niż wczasy w ciepłych krajach 😉 Solgar pany! W tym tygodniu czeka mnie jeszcze część druga, trzecia i czwarta przedsezonowego przeglądu serwisowego, ale nie spodziewam się, żeby cokolwiek mogło być nie tak.
Po drugie: przyszedł raport z badań wydolnościowych na rowerze. W sumie same komplementy, ale i tak nie mogę przeżyć, że postawiło mnie już na tamtej wartości mocy. Teraz jednym z głównych targetów będzie przesunięcie punktu, w którym zaczynam się gwałtownie zakwaszać. Celowo użyłam takiego rozwlekłego opisu, bo na myśl o progu mleczanowym każdy myśli “4 milimole”, a jak się okazuje, to nie do końca jest równoznaczne.
Po trzecie: założyłam konto na Stravie. Wzbraniałam się rękami i nogami, bo domyślam się już, co to będzie: przyjemne, luźniutkie przejażdżki zamienią się we wściekłe samotne ścigańsko. Z punktu widzenia treningowego – totalny bezsens. Ale nie ma tego złego. Szybko mnie to chyba nie spotka, (spadł śnieg!!!!) raczej uzbrajam się w cierpliwość i playlisty na YouTube’ie. Póki na asfalcie jest plucha, błoto, piasek i syf, mój platynowy sponsor i mechanik w jednej osobie (czyli Wojtek) nie chce słyszeć, że zamierzam w tych warunkach tyrać korbę z pomiarem mocy za miliony monet. No i jakby nie patrzeć, trenażer pozwala na efektywniejszą jazdę i bardziej precyzyjne wykonanie zadań treningowych. Na jednym z ostatnich treningów tak dałam sobie w palnik, że ta dosłowna i metaforyczna stabilność treningu stacjonarnego bardzo mi się przydała 🙂
Po czwarte: jeśli znajdziecie w środku gdyńskiego lasu biało-różowego iPhone’a SE, to będzie mój 😉 Miała se kupić Garmina, ale musiała kupić nowy telefon – życie jest nobelon. Polecam dokładnie sprawdzać kieszenie, w które wsadzacie cenne przedmioty przed wyruszeniem na pierwszą wiosenną jazdę na rowerze. Ale przyznam, że jechało się fantastycznie.
Ogólnie w zeszłym tygodniu miałam raczej same udane treningi. W niedzielę znowu sobie szybciej pobiegałam i znowu było fajnie. Tym razem odcinki nieco dłuższe i nawet sporo mocniejsze. Po ostatnim, piątym odcinku, zakwaszenie wyniosło 5.3 mmol, więc jak na mnie to całkiem srogo. Na szczęście zakład utylizacji kwasu działa bardzo sprawnie i po 10 minutach truchtu było już 1.1 mmol – znaczy trening do powtórki? ;-)))
Pod względem mechanicznym i wydolnościowym biega mi się co najmniej tak dobrze, jak w pierwszym (i jednocześnie ostatnim przed 2-letnią serią kontuzji i przypałów) sezonie biegania, a wtedy łupałam po stówkę tygodniowo. I ważyłam sto kilo mniej. A propos – nie chcę zapeszać, ale wytop jeszcze nigdy nie szedł tak przyjemnie i gładko jak obecnie. Jest szansa, że to będzie dobry sezon 😉