Nigdy nie ogarnę tej dyscypliny.
Wskakuję rano do wody – po weekendzie bez pływania zazwyczaj czuję, że mam wszystko wypoczęte i luźniutkie, że jestem w stanie sięgać daleko ramieniem i dobrze ustawić się na wodzie. A dzisiaj wielka lipa. Wszystko pospinane, tu mnie ciągnie, tam mi niewygodnie. Do połowy treningu się męczyłam, potem trochę odpuściło. Co ciekawe, na zegarku wszystko było w porządku, a nawet bardziej niż w porządku.
Wracam z treningu na lekkiej bombie. Chce mi się spać, ale nie mogę spać. Jadę na drugi trening, wskakuję do wody i – kurde – syrena. Jakbym tam mieszkała, jakby to było moje naturalne środowisko. Mocne setki pływam tak szybko, jak jeszcze nigdy, czując się przy tym wyjątkowo dobrze. I gdzie tu logika?!
Nauczyłam się już, że naprawdę nie ma sensu tego rozkminiać, po prostu biorę co jest, dzień po dniu robię swoje. Ale to jest na serio śmieszne i mam wrażenie, że wymyka się wszelkim prawom i naukom.
Tak czy inaczej, niedawno uświadomiłam sobie jedną bardzo ważną rzecz, którą uważam za kamień milowy w swoim rozumieniu procesu treningowego. Mocne zadania bolą – to oczywista rzecz. Ale jeśli w trakcie treningu spełniam swoje oczekiwania (a najlepiej: wyprzedzam je), to wbijam sobie tę szpilę z największą rozkoszą. Z chęcią wyciągam rękę po więcej, zaprzyjaźniam się z tym bólem. Boli mnie psychicznie tylko wtedy, kiedy widzę, że pomimo starań nie jest dobrze – ale nawet wtedy pamiętam, że jutro też jest dzień, że czasem tak po prostu jest. A więc to co boli, to nie jest wodór, kwas, palące płuca czy cokolwiek innego – to niepowodzenie, porażka, niezrozumienie i niedogadanie się ze swoim organizmem.
Ech Jezu, jak ja to lubię.