Jesień to w gruncie rzeczy miły czas. Jeszcze nie jest nieprzyjemnie zimno, a już bez męczących upałów. Jeszcze nie jest ciemno w ciągu dnia, a już nie zdarza mi się pójść spać za jasności. Jesień i wiosna mogłyby – na przemian – trwać wiecznie.
Jesienią wszystko się stabilizuje, a w każdym razie ta pora daje takie wrażenie. Nawet kiedy byłam dużo młodsza zawsze w głębi ducha czekałam na wrzesień, bo wtedy wracałam z wakacji do domu, do kota i reszty domowego zoo, do swoich codziennych zajęć – do swojej powtarzalności dającej poczucie komfortu.
Tegoroczna jesień jest ze wszech miar wyjątkowa, bo wszystko układa się na nowo. Po pierwsze – zmieniłam pracę i bardzo sobie życzę stu lat w niej. Nie będę się o tym nadmiernie rozpisywać, bo jeszcze ktoś z przełożonych albo współpracowników to przeczyta i umrze z przesłodzenia. To jak dobrze trafiłam – pod względem czysto ludzkim – niech zilustruje fragment rozmowy z Szefem:
– mam potwornie wygniecione spodnie, bo stało mi się coś dziwnego z żelazkiem; chciałam szybko przed wyjściem wyprasować koszulkę i..
– WYPRASOWAĆ? KOSZULKĘ??!!
No i czy trzeba cokolwiek dodawać? Jest dobrze. Pod względem ludzi, ogólnej atmosfery i specyfiki zadań trudno byłoby trafić lepiej. Jest pracowicie i pozytywnie.
Zmieniłam także trenera i cały system treningu pływackiego. Jestem pełna ogromnie dobrych przeczuć. Nie wiem co zobaczę podczas kolejnych etapów tej drogi, ale samo podążanie nią mnie fascynuje i cieszy. Wszystko zaczyna się na nowo i daje mi to ogromnie dużo najlepszej życiowej energii. Cały pozostały trening zamierzamy z Wojtkiem dość mocno zmodyfikować, więc kolejne pół roku, rok, a może jeszcze dłużej będzie czasem – znowu – zupełnie niepowtarzalnym i pełnym odkrywania nowych horyzontów. Kontuzja się kończy, szlaban na bieganie jeszcze trwa, a ja cierpliwie czekam – to też niezły znak.. Wszystko powoli reorganizuje się w mojej głowie. Więcej nie znaczy lepiej; trudny trening nie musi oznaczać mocnego, a mocny trudnego; czasem lepiej mądrze, niż ciężko. Bardzo trudno jest mi nie przygrzmocić sobie w taki sposób, jaki daje mi najwięcej satysfakcji i spełnienia, ale skoro stoi nade mną ktoś, kogo obiecałam się słuchać*, to składam broń.
*i nie mam możliwości zadania mu 283 pytań pomocniczych, z których w końcu wyniknie, że mogę zrobić to co sobie wymyśliłam. Wojtek ma pod tym względem ciężko, ale trudno, sam sobie mnie wybrał, nie?
Żałuję tylko, że nie zdążyłam zakończyć studiów w pierwszym możliwym terminie – i to tylko dlatego, że poświęciłam czas dla pracy, która okazała się kompletnym niewypałem i stratą czasu. Ale nie ma co płakać, bo to już najostatniejsza prosta do tytułu magistra. Pozostanie mi tylko nanieść parę poprawek do treści pracy dyplomowej, złożyć ją w sekretariacie, obronić się, a wtedy już tylko, wyłącznie i jedynie S P O R T. Rano, wieczór, we dnie, w nocy. Lepiej być nie może. Spoglądam w przyszłość optymistycznie.
P.S. Długość moich wpisów ostatnio skróciła się o jakieś 80%. Czy to już starość?