Echm, no cóż… Zaliczyłam nieprzeciętny zgon.
Treningowo dzień naprawdę się udał, ale co się przy tym wycierpiałam, to moje.
Niestety znowu nie udało mi się wyspać w nocy. Wojtek jest przyzwyczajony, że zasypia przy telewizorze, ja za to słabo śpię, jak coś nade mną brzęczy (chyba że to samochody z krajowej siódemki, które mam na codzień i do nich przywykłam), więc próbujemy tutaj dojść do kompromisu. Wczoraj wpadłam z tym jak śliwka w kompot, bo przystałam na oglądanie filmu do snu, a w moim przypadku to zawsze kończy się zaśnięciem w ciągu pierwszych 12 minut od włączenia tegoż. Przez kilka godzin zasypiałam i budziłam się, pytając Wojtka z nadzieją, czy już śpi, i będąc gotowa na tygrysi skok przez całą szerokość łóżka w celu wyłączenia brzęczącego komputera w razie nieotrzymania odpowiedzi. Doraźnym rozwiązaniem okazała się próba zaśnięcia z głową pod wielką poduszką, ale długo tak nie wyrobiłam, więc…
Wstałam sobie spokojnie rano (budzik o 5:30 mnie obudził, ale nie przekonał, więc wywlokłam się z pieleszy pół godziny później), ogarnęłam się, kilkanaście razy przepuściłam Smoczka przez slalom i wyfrisbowałam Rastę. Następnie obudziłam Wojtka i w czasie, gdy on wstawał i się zbierał, ja wyległam na koc do ogrodu, aby czynić swą powinność (czyli planki i rozciąganie).
O ósmej wyszliśmy na trening zakładkowy: 5 km biegu nad jezioro, ubranie się w piankę i pływanie, a następnie powrót do domu tą samą drogą. Wstępny plan był taki, że w stronę nad Jezioro Białe Wojtek jedzie na rowerze, a ja biegnę, a w drodze powrotnej zamieniamy się miejscami. Od samego rana jednak planowałam zostawić Wojtka w roli rowerzysty-serwisowca (z wielkim plecakiem Huuba i moją pianeczką w środku), a kiedy doszło co do czego (czyli już nad jeziorem), Wojtek przestał się przed tym wzbraniać i pozwolił mi dwa razy biec.
No i było tak:
Piątka nad jezioro była całkiem komfortowa, choć odczucie sympatycznego biegu było odwrotnie proporcjonalne do upływającego czasu. Obecność roweru w magiczny sposób podkręca tempo, a jako że nie wzięłam pulsometru, nie miałam ochoty się tym nawet martwić. Chwilami Garmin chyba nieco mnie przeceniał, bo pokazywał tempo ok. 4:10’/km. Do Białego dobiłam ze średnim tempem 5:22, czyli żal i łzy, biorąc pod uwagę, że to nie był spokojny trucht (choć też nie tempo – pardon – startowe), AAAALE… szybka kalkulacja uświadomiła mi, że może (może) nie jest aż tak źle. Bezpośrednio przed przyjazdem do Grzybna biegałam luźne rozbiegania w tempie około 5:40 (Boże, jakie to jest wszystko uwłaczające, co ja piszę i że się do tego w ogóle przyznaję…), a pierwsze treningi tutaj zbiły tempo o dobre 40 sekund przy takiej samej intensywności. Szwajcaria Kaszubska jest obszarem, na którym próżno szukać płaskiego terenu- dość dołujące, ale w dłuższej perspektywie mam nadzieję że zaprocentuje.
Nad jeziorem wskoczyłam w piankę- choć gdyby nie była o dwa rozmiary za duża to z pewnością nie mogłabym powiedzieć, że w nią ‘wskoczyłam’. Śmiem twierdzić, że idzie mi to nieco szybciej i sprawniej niż ludziom z podobnym do mojego doświadczeniem w tej kwestii (choć i tak o połowę za wolno), ale powód jest prozaiczny: moja Orca jest “jak po starszym bracie”. Z tego samego powodu zdejmuję ją wolniej niż przeciętny człowiek. Treningowo spoko, startowo fatalnie, ale poważne starty na razie mi nie grożą…
Dzisiaj Jezioro Białe było zupełnie puste, chłodne (przez pierwsze 100m płynięcia) i dość niespokojne (wicher!). Jak zwykle pływałam sobie po swojej “pętli”, czyli od żółtej bojki do wysokości najdalszego drzewa na brzegu i z powrotem. Na “trasie” miałam jedną wolno pływającą (i wstrętną) roślinę- nie muszę chyba mówić, że udało mi się wpłynąć centralnie w nią, co zdecydowanie pozbawiło mnie dobrego nastroju 😉 Do tego musiałam uważać, żeby nie wypłynąć ani kawałeczka za w/w bojkę, bo tam zaczynało się widoczne dno, a ja nienawidzę widzieć tego, co jest pode mną (bo wszystko jest potencjalnym potworem). Gdybym tylko nie pływała w tym jeziorze sama, zrobiłabym dużo więcej okrążeń (wylazłam po kilometrze), ale.. no cóż: nie boję się że złapie mnie skurcz (w końcu z niejednym skurczem się pływało), nie boję się że utonę (co mam tonąć), nie boję się także, że opiję się wodą (wypicie wody z basenu przy Inflanckiej jest znacznie gorsze, a się zdarza), ale nie cierpię, nie znoszę, nienawidzę, po prostu zimne ciary mnie przechodzą jak sobie myślę, że zaraz coś się o mnie otrze, wpłynie na mnie, smyrnie mnie po stopie (tudzież twarzy) albo wyłoni się z głębin prosto na mnie. Nie ma po prostu opcji, żebym o tym nie myślała- chyba że nie pływam sama. Ciekawe, co będzie dla mnie gorsze: pływanie solo, ale z potworami, czy ‘młóćka’ pomiędzy zawodnikami w ferworze walki 🙂
Powrót biegiem do domu był znacznie wolniejszy niż droga nad jezioro (5:44/km), a to za sprawą dwóch kwestii: po pierwsze- biegłam na pływanie trochę szybciej niż zwykle i ‘puszczałam hamulce’ na zbiegach, a mojej nodze nie do końca się to podoba (nadal nie rozumiem o co jej chodzi). Zaczynając (i kończąc) bieg do domu czułam wyraźny dyskomfort między łydką a piszczelem. Po drugie: Wielki Wąwóz. Robiąc tu rozbiegania mam każdy kilometr poniżej 6 minut (też mi wyczyn, kurde…) oprócz ostatniego, który psuje mi tempo do ok. 6:30 (nie spieszę się specjalnie pod tę górę).
Z porannego treningu wróciłam jednakże z nową porcją depresji, która po raz kolejny naszła mnie z powodu mojej fantastycznej inaczej formy biegowej. W planie na dzisiejszy dzień miałam jeszcze jazdę szosową, więc odpoczęłam półtorej godziny i ruszyłam w trasę.
Och mój Jezu…
Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej, jadąc dystans 60 km, tak strasznie cierpiałam od dziesiątego kilometra. W Warszawie taką traskę robię na śniadanie, a to.. to był zdecydowanie trening wytrzymałościowy typu “chyba nie wytrzymam”. Miałam do przejechania cztery proste (po ok. 14 km) i dojazd z Grzybna i z powrotem. Już po pierwszej było mi strasznie źle, po drugiej konałam, po trzeciej chciało mi się wyć, a po czwartej dojechałam z Kartuz chyba siłą woli. Pierwszy etap był najwolniejszy, bo najbardziej uważałam na zjazdach. Kiedy dotarło do mnie, że nie mam w ogóle siły i mocy na pokonywanie podjazdów (raczej dojeżdżałam do nich ze złudną nadzieją, że wtoczę się na górę siłą rozpędu), zaczęłam rozpędzać się na drodze w dół. I tak chciałam już umrzeć, więc było mi coraz bardziej wszystko jedno, czy coś za mną jedzie.
Wiatr wiał tak mocno i podle, że kiedy dojeżdżałam drogą podporządkowaną do skrzyżowania, w ogóle nie słyszałam, czy coś jedzie. Tak okropnie mi się jechało, że na jednej z zawrotek sprawdziłam nawet, czy nie mam zaciśniętego na obręczy hamulca, bo nie chciało mi się wierzyć, żeby ta beznadziejność wzięła się z niczego. Wszystko mnie bolało, wszystko przeszkadzało, umęczały zakwasy w plecach, zmęczenie fizyczne i psychiczne dawało o sobie znaki. Na trzeciej prostej myślałam już tylko o tym, że to się na pewno kiedyś skończy, a resztę dnia spędzę leżąc nieruchomo na kocu.
W sumie wiele się nie pomyliłam, bo po powrocie do domu i pożarciu ryżu z fasolą (Wojtek ugotował sobie ryżu jak dla zastępu wojska, więc załapałam się na dobry ryżyk wujka Bensa) poszłam “chwilę się zdrzemnąć”. Padłam jak martwa i spałam od 16 do 18:15. Obudziłam się jakby był środek nocy i wcale nie chciało mi się wstawać, ale resztkami sił wytoczyłam się z łóżka. Ale na niedługo, bo coś czuję, że lada chwila do niego wrócę..
A więc po dwóch tygodniach trenowania tutaj wreszcie wypiłam super regenerator Inkospora- niesamowite! Jestem (niestety) histeryczną przeciwniczką suplementów i zasadniczo nie biorę nic oprócz pysznego bcaa, które wsypuję sobie do bidonu z wodą na treningi rowerowe. W kuchni stoi też między innymi białko Olimpu, ale nie pamiętam, kiedy je ostatnio pożerałam. Dobrze by było kiedyś zmienić swoje nastawienie do supli (choć może bez przesady, żeby nie przegiąć w drugą stronę), ale niestety w mojej głowie nadal panuje przekonanie, że za lekko trenuję, żeby tak sobie dogadzać.
Ewidentnie czuję się dzisiaj jak potrzaskana i nawet odpuściłam młodemu borderowi drugą sesję agilitowania, którą planowałam od rana. Nie jest z tego powodu zachwycony, ale postaram się mu to jutro wynagrodzić (o ile się nie okaże, że mam jakąś grypę albo inne coś, bo aż takie uczucie czołowego zderzenia z ciężarówką nie zdarza mi się często). Tymczasem chyba pora już spać…