Ubiegły weekend był naprawdę wyjątkowy. Pierwszy raz startowałam w zawodach pływackich (i to na wodzie otwartej), pierwszy raz startowałam w zawodach dzień po dniu. Masa emocji, masa doświadczeń, bardzo dobre dwa dni.
Jeziorko Czerniakowskie, na którym odbywały się pierwsze Mistrzostwa Warszawy Open Water, to mój ulubiony akwen (szczerze mówiąc nie testowałam ich wiele). W tygodniu przed zawodami pływałam w nim, a temperatura wody nastrajała bardzo pozytywnie. Nie zazdrościłam tym, którzy pozgłaszali się do konkurencji w piankach triathlonowych – było naprawdę bardzo gorąco.
Aż do piątku. W przeddzień Mistrzostw, gdy rozpoczynaliśmy już prace organizacyjne nad jeziorkiem, pogoda gwałtownie zastrajkowała. Temperatura znacznie spadła, zerwał się wicher i padał ulewny deszcz. Z obawą spoglądaliśmy w najbliższą przyszłość, jednak cała ekipa działała prężnie i z werwą, więc nie było czasu na jakiekolwiek wątpliwości. Podczas pakowania stu pięćdziesięciu pakietów startowych miałam tylko jedną myśl: kto przestraszy się pogody i nie przyjedzie, ten będzie miał czego żałować!
Co by jednak nie mówić, było naprawdę chłodno. Prace organizacyjne uskutecznialiśmy w większości w namiocie, a i tak dłonie telepały mi się z zimna. Następnego dnia czułam się nawet lekko przeziębiona, ale na tyle delikatnie, że nawet nie zaprzątało mi to głowy. Znacznie bardziej zdziwił mnie okropny, ciągnący zakwas na całej długości pleców, po prawej stronie, dający się odczuć nawet podczas chodzenia. To pakowanie ręczników do pakietów dało mi się we znaki: 150 skrętoskłonów w lewo. Niezłe spostrzeżenie. “Opowiedz mi o swoich brakach ogólnorozwojowych, a powiem ci jakie masz rezerwy”.
No ale do rzeczy. W sobotę rano spakowałam tyle bluz i swetrów, ile zmieściło mi się do plecaka, i ruszyłam rączo na miejsce zawodów. Było dość wcześnie, ale na szczęście było jeszcze sporo organizacyjnej pracy do wykonania, więc nie rozmyślałam uporczywie o nadchodzącym starcie. Pogoda zmieniała się nam jak w kalejdoskopie: raz padał deszcz, potem znowu świeciło słońce – i tak w kółko.
Wystartowały wyścigi w piankach, krótki wyścig dla dzieci, następnie przyszedł czas na główne konkurencje pływackie. Na pierwszy ogień dwa krótsze dystanse – 750m i 1500m. Nie oglądałam już tego wyścigu, bo uciekłam w ustronne miejsce, żeby porozgrzewać się we względnym spokoju, wyciszyć i skoncentrować na nadchodzącym starcie.
Wejście do wody było dość trudnym przeżyciem, ale później było już tylko lepiej. Pięćdziesięciu zawodników nie wygenerowało nawet w jednej piątej tak okropnej pralki jaka była w Piasecznie podczas mojego debiutu w triathlonie – pierwszy pozytyw. Drugi – ciągle kogoś wyprzedzałam, a wcale się specjalnie nie zaginałam. Trzeci – udawało mi się bardzo ciasno omijać boje i tam też wyprzedzałam kolejnych zawodników. Słowem – było bardzo, ale to bardzo dobrze. Nigdy zawody nie przebiegały mi tak dobrze, w tak dobrym samopoczuciu i komforcie. Wiedziałam że cały czas mam duże rezerwy w szybkości, ale byłam także świadoma tego, że gdy za wszelką cenę chcę przyspieszać, bardzo szybko tracę technikę – a wtedy reszta dystansu byłaby niepotrzebnym cierpieniem. Wspominałam już w poprzednich wpisach, że obecnie nie pływa mi się specjalnie dobrze (chyba szczyt formy pływackiej w tym roku osiągnęłam w styczniu, ech) i stwierdziłam że nie chcę jeszcze tracić tego komfortu. Jedyne co mi przeszkadzało to konieczność oddychania co dwa ruchy – musiałam co chwilę nawigować, inaczej w niewyjaśniony sposób znajdowałam się zupełnie nie tam gdzie trzeba – tak bardzo spływałam na boki. Trochę się więc namachałam, mimo że intensywność pływania pozwoliłaby mi spokojnie oddychać co trzeci ruch.
Próbowałam szukać kompromisu między szybkim pływaniem a dobrą nawigacją. Dopiero na ostatniej prostej do mety pozwoliłam sobie na przyciśnięcie tempa. Najbardziej chyba po to, żeby nie mieć wyrzutów sumienia, gdyby okazało się że przypłynęłam na mało satysfakcjonujące miejsce w stawce.
Gdy tylko wyszłam z wody, Andrzej gratulował mi że super popłynęłam, zaraz potem Paweł przybił mi piątkę, ale nadal nie wiedziałam czy to nie to samo, co było w Piasecznie (“świetnie ci idzie Asia” mówili rozentuzjazmowani kibice do Joanny Zarazumrę Kolkaśmierci Skutkiewicz pełznącej w stronę mety w tempie po 6 minut na kilometr). Chwilę później okazało się że wyszłam z wody przed chłopakami ze swojej grupy treningowej – chłopakami którzy w basenie są znacznie mocniejsi ode mnie. O swoim dobrym miejscu w stawce dowiedziałam się jednak dopiero bezpośrednio przed rozdaniem nagród, kiedy Andrzej zaczął mnie szukać po terenie zawodów, bo chciał upewnić się że zwyciężczyni kategorii Open odbierze puchar z rąk prezesa Polskiego Związku Pływackiego. Hell yeah, a więc udało się wygrać! Bardzo miłe zaskoczenie i duża satysfakcja. Że nie wspomnę już o zaszczycie ze wstąpienia na podium razem z Jankiem Urbaniakiem, jednym z najlepszych polskich zawodników open water roku 2013. Okazja dość niepowtarzalna, bo jakby nie patrzeć, byłam tam trochę przypadkowa – kto to widział żeby na jednym podium stali dublujący i dublowana? 🙂 Jednak: miejsce miejscem, ale zakładałam że jeśli popłynę dystans 2950m w czasie poniżej 53 minut, chyba mogę być zadowolona. Popłynęłam w 48!
Zaraz po rozdaniu nagród nad Jeziorkiem Czerniakowskim popędziliśmy do domu, żeby wrzucić mokre ubrania (deszcz…) do pralki, wyskoczyć szybko z psami na dwór, zjeść coś i wypić ciepłą herbatę (mróz…) i ruszać zaraz do Serocka. Trzeba było wstawić rower do strefy zmian przed niedzielnym startem w 1/4 Ironmana. Nie jechałam tam ze specjalną werwą. Dobrze że nie miałam zbyt wiele czasu na zastanawianie się i byłam przepełniona dobrymi emocjami po zdobyciu mistrzostwa Warszawy. Panicznie chciało mi się spać, byłam przemarźnięta do szpiku kości i nie miałam najmniejszej ochoty na nadchodzące zmagania z żywiołami.
No ale słowo się rzekło, rower został w strefie zmian, cóż więc mi pozostało. Krótko po 21:00 zawinęłam się w kołdrę i poszłam spać, żeby dać się obudzić budzikowi o 4:15 rano i ruszyć do Serocka.
Wstaję codziennie około 5:30 i nie sprawia mi to żadnego problemu, a mimo to pobudka o tak wczesnej porze nie należała do łatwych. Zwłaszcza że widziałam co się dzieje za oknem – wiatr i deszcz bawiły się w najlepsze. Przez całą drogę do Serocka walczyłam ze snem (tak, ze snem, a nie ze stresem – chyba poprzestawiały mi się w głowie jakieś klepki, bo powtórzyła się sytuacja z Piaseczna – zero niezdrowych stresów, żadnych większych napinek i wycofek). O godzinie 6:00, gdy dojechaliśmy na miejsce, poczułam że chyba jestem głodna. To mnie trochę zestresowało, bo pojawił się dylemat: nie jeść i ryzykować umarcie z głodu czy jeść i ryzykować superhipermegakolkę? I tak źle i tak niedobrze. Zjadłam jednak.
W kwestii nastawienia do zbliżającego się startu nic wielkiego się jednak nie zmieniło. Stałam na pomoście ubrana w dwie bluzy i kurtkę zimową, trzęsłam się z zimna i zastanawiałam się, jak do cholery jasnej mam zdjąć z siebie to wszystko, ubrać się w neopren i radośnie wejść do wody? Wątpliwości dostarczały również ledwo widoczne, niebieskie boje, wyraźny prąd rzeki, dobieg do strefy zmian mocno pod górę, wicher w części rowerowej, zakładać-skarpetki-na-rower-czy-zamarznąć-sobie-stopy i inne tego typu dylematy.
“No dobrze” – pomyślałam sobie – “to będzie potężne doświadczenie. Tego ci przecież najbardziej potrzeba”. I już byłam w miarę spokojna.
Po wejściu do wody przed startem okazało się że mam poważny problem: całkowicie zaparowane okularki. Poprzedniego dnia na zawodach spisały się doskonale, a teraz dupa. Parowały całkowicie, tak że widziałam tylko biel. Próbowałam jeszcze je moczyć, przecierać, dociskać mocniej, dociskać słabiej.. wszystko na nic. Płynęłam więc całkowicie na ślepo. Nie mogłam nawigować na boje, więc starałam się po prostu doganiać zawodnika płynącego przede mną i starać się trzymać blisko niego. Wydolnościowo czułam się jednak bardzo dobrze, więc przez cały dystans przeskakiwałam tylko z jednej osoby na drugą, goniąc kolejnych pływaków i zostawiając ich w tyle. Gdybym jeszcze tylko cokolwiek widziała, byłoby to naprawdę przyjemne pływanie. Tak sobie właśnie pomyślałam i wtem.. dogonił mnie jeden z zawodników, z premedytacją złapał mnie za przegub i pociągnął do tyłu, następnie wyprzedził mnie i zasadził mi kilka agresywnych kopniaków. Żałuję że nic nie widziałam, nie mogłam więc nawet przyjrzeć się jego twarzy, ale pierwszy raz spotkało mnie coś takiego. Wyjątkowo dziwna sytuacja, może myślał że goni swojego bezpośredniego rywala i trzeba go unieszkodliwić..
Po tym dziwnym zdarzeniu udało mi się wrócić do swojego rytmu i chyba stale przyspieszałam, bo w końcu wyprzedziłam kogo się dało i zostałam sama. Co było dalej, łatwo się niestety domyślić: ślepy kret się zgubił. Na tyle fatalnie, że podczas którejś z prób rozglądania się na boki dojrzałam boję – jakieś 10 metrów po lewej stronie, lekko z tyłu. Problem w tym, że to była boja do ominięcia prawym ramieniem. Cóż więc mi pozostało – wróciłam, nadkładając dystansu. Z wielką ulgą powitałam koniec części pływackiej wychodząc z wody jako dziesiąta open, trzecia z kobiet.
Dobieg do strefy zmian T1 był dla mnie najgorszą częścią zawodów. Z tętnem na wyżynach i z pianką założoną do pasa trzeba było dobiec około 400 metrów pod górę po schodach i po asfalcie. Umordowanie potworne, a i tak po drodze wyprzedziły mnie dwie osoby. Przy wyjeździe ze strefy zmian spotkała mnie kolejna niemiła niespodzianka: przemarźnięte stopy niespecjalnie chciały gładko wejść w buty. Straciłam więc niemało czasu przekonując swoje pięty, aby jednak zgodziły się zmieścić w but. Na marginesie: największym obiektywnym profitem z dobrze przepracowanej pływacko zimy jest to, że wychodzę z wody – i z T1 – bez towarzystwa tłumu ludzi. Ja naprawdę robię wszystko żeby jechać prosto podczas zakładania butów, ale hmm, nadal widzę duże pole do poprawy.
Na rowerze, tak jak się spodziewałam, wiatr dawał niemiłosiernie. Mimo wszystko jechało mi się dobrze. Największą niedogodnością był fakt niedostatecznego zabezpieczenia trasy – trudno się jedzie po wąskich ulicach z otwartym ruchem, a jeśli dołożyć do tego brak oznaczeń na skrzyżowaniach.. Nie należałam na szczęście do tych pechowców, którzy zaliczyli kolizje z samochodami, ale było naprawdę niemiło. Do tego wszystkiego mniej więcej na piętnastym kilometrze trasy rowerowej doczepił się do mnie gość, który bez cienia skrupułów wiózł mi się na kole. Prosiłam go jeden raz, żeby wyprzedzał albo spadał; prosiłam drugi – nic z tego. Dopiero kiedy podjechał do nas sędzia na motorze (ten jeden, jedyny raz, kiedy się pojawił na trasie) udało mi się pozbyć delikwenta na stałe, a do tego załatwić mu 3-minutową karę czasową. Mimo wszystko ponad 15-kilometrowa podwózka i tak musiała mu się opłacać, bo podczas biegu podbiegł do mnie ze słowami:
– Dzięki za rower, przybij piątkę!
– Eee.. nie? To nie było fajne.
– Oj daj spokój, i tak mi trzy minuty włożyłaś!
– Ale to nie było fair.
– No przestań, i tak szybciej pojechałaś!
– Fajnie. Leć.
Poleciał, a ja jeszcze przez dłuższą chwilę zastanawiałam się, czy naprawdę nie było mu wstyd bezczelnie wieźć się za dziewczyną i mimo jej próśb nie puszczać koła. Chyba naprawdę, bo potem dumnie stał na najwyższym stopniu podium swojej kategorii wiekowej.
Wracając jednak do roweru.. Na 28. kilometrze dojechałam do prowadzących dziewczyn (które pływanie wraz z T1 ogarnęły o jakieś sześć minut szybciej niż ja), wyprzedziłam je i jak się okazało później tylko powiększałam swoją przewagę. Pojechałam rower 8 minut szybciej niż one i do strefy zmian dojechałam jako pierwsza kobieta. Byłam absolutnie świadoma, że cokolwiek bym nie zrobiła, i tak wyprzedzą mnie na biegu, i choć nie był to najmilszy moment na świecie – zdarzył się już (dopiero?) na piątym kilometrze biegu – to wyczekiwałam go niejako z utęsknieniem. Wiedziałam że nie mam z nimi szans, ale gdyby dojechały mnie na kilometr przed metą, to pewnie wypruwałabym sobie żyły i płuca, żeby jednak nie oddawać zwycięstwa. A tak.. przyjęłam nieuchronne na klatę. Zresztą wyprzedzali mnie wszyscy..
Trasa biegowa była straszna – trochę asfaltu, a reszta to góra-dół po lesie, do tego podbieg po schodach. Wszystko po słabo oznaczonej trasie – prawie jak triathlon na orientację. Niestety część biegowa zamiast 10.55 miała 12 kilometrów, a na niecałe półtora kilometra do mety wyprzedziła mnie kolejna dziewczyna, załatwiając mi najgorsze, czwarte miejsce w klasyfikacji open kobiet. No cóż, przynajmniej trochę sobie odpoczęłam na biegu..
Organizację triathlonu oceniam bardzo słabo – to była dla mnie męcząca organizacyjnie impreza. Swój udział jak na moje obecne możliwości widzę jednak w dość pozytywnych barwach. Lepsze pływanie (pianka przestaje mnie ciągnąć za ramiona, hurra!), o kilkanaście watów mocniejszy rower, o pół minuty na kilometr szybszy bieg niż w Piasecznie. To nadal były zawody zapoznawczo-treningowe, moja forma biegowa jest bardzo daleka od spodziewanej jeszcze w tym roku, mój rower nadal ma tylne koło o wadze trzech kilogramów i tak dalej, i tak dalej. Myślę że będzie dobrze – oby zdrowie dopisało i żeby już żadne kontuzje nie zakłócały mi planu treningowego. Kto by pomyślał, że moje możliwości pływackie i kolarskie będą wyprzedzały te biegowe? Dwa lata temu nie uwierzyłabym w to ani ja, ani tym bardziej trenujący mnie Wojtek. Nie chcieliśmy przerzucać mnie z biegania na triathlon, twierdząc że nie mam szans dotrzeć szybko na porządny poziom pływacki, a na rowerze jeżdżę jak lebioda. Może nadal jestem trochę lebiodą, a do “porządnego” poziomu w pływaniu zostało mi jeszcze trochę pracy, ale wszystko zmierza w dobrym kierunku.
P.S. Tylko znowu “nie zdążyłam z wytopem”, jak podali na fanpage’u Typowego Triathlonisty.. O tym też bym dwa lata temu nie pomyślała. Szkoda gadać.
P.P.S. Dosyć zabawna ciekawostka na koniec. W noc z niedzieli na poniedziałek śniło mi się że coś mnie ugryzło w dłoń. Bardzo mnie to bolało i poszłam do lekarza, a on stwierdził że ukąsiła mnie żmija i że 8/10 takich przypadków kończy się amputacją całej dłoni. Sen znikąd, jak sądziłam, póki w poniedziałek rano nie ruszyłam z psami na spacer i nie poczułam, że mam coś wbite w podeszwę stopy. Okazało się że podczas dobiegu do T1 nie tylko rozcięłam sobie palec u stopy, co spowodowało że wspaniale zakrwawiłam sobie but rowerowy, lecz także wbiłam sobie w podeszwę kawałek szkła lub czegoś innego, co w każdym razie mocno bolało. Ból utrzymywał się przez trzy dni. Jednak lepsze szkło niż żmija, chyba.