Zimo, zimo obrzydliwa

Jezu, jaka zima jest obrzydliwa.
Poważnie, nie mogę się nadziwić, że ludzie odnajdują jakieś uroki w tej ohydzie.
Najbardziej nie lubię tego, że jest zimno, mokro, brudno, szaro i ciemno. Podobno bywa, że ludzie lubią śnieg. Nie jestem w stanie tego pojąć – ta substancja spełnia prawie wszystkie z wymienionych wyżej kryteriów obrzydliwości. Jedyne co nie dolega śniegowi to to, że nie jest ciemny. Ale to i tak go nie ratuje; bilans ma mocno in minus.



Czuję się z tym swoim rozpaczliwym przygnębieniem trochę odosobniona. Zasadniczo przecież ludzie potrafią tak po prostu przejść do porządku dziennego – w końcu czasami tak się zdarza, że po lecie następuje jesień, a po jesieni zima. Przybijam więc piątkę co roku tak samo zaskoczonym drogowcom, których zima jak zwykle zastała nieprzygotowanych. To, że przyszła do mnie niewyposażonej w buty i obarczonej chorobą Raynauda, to jedno; głównym problemem jest moja psychika, która panicznie bała się nadejścia zimy. Latem, będąc obsesyjnie szczęśliwa, myślałam jednocześnie o nieuniknionym obrzydlistwie, jakie zbliżało się począwszy od przesilenia letniego.
Pozostaje mieć nadzieję, że jakoś przeżyję ten najponurszy czas i że wiosna szybko zawita w moim świecie.
Kłopot w tym, że tak naprawdę to nie zależy mi na tym, żeby ‘jakoś przeżyć’ – chodzi o coś więcej. Chodzi o to, żeby być bardziej.
Wiosną i latem dni są tak długie i tak maksymalnie przeze mnie wykorzystywane, że wieczorami często nie potrafię wymienić, ile się stało od rana. To, co zimą męczy mnie najbardziej – psychicznie i (o ironio!) fizycznie chyba też – to te długie, ciemne wieczory, które zaczynają się po południu. Nicnierobienie potwornie mnie wykańcza, szarość dobija.
Nie wiem, czy ADHD może ujawnić się w tak późnym wieku, ale jeśli tak, to śmiem podejrzewać, że tak jak przez kilka ładnych lat stopniowo się wykluwało, tak teraz eksplodowało z pełnią sił. Żeby uziemić się na dwie godziny przed kompem/książką i nie cierpieć z powodu wewnętrznego rozdarcia, wcześniej muszę się naprawdę styrać. 

Teraz, w grudniu, jest najgorszy czas. Nawet, jeśli rano świat wygląda akceptowalnie (co rzadko się zdarza), to od godziny czternastej przypomina już scenę z Sądu Ostatecznego. To jest jakieś fatalne nieporozumienie, żeby o piętnastej było ciemno. O   p i ę t n a s t e j. PIĘTNASTA w lato to godzina, o której możesz wstać i masz przed sobą cały długi, słoneczny, milusi, cieplusi, słodziusi – stop, STOP, porzucam nadzieję! – dzień*

*rozważania są czysto teoretyczne; wiadomo doskonale, że najfajniejszy dzień to taki, który rozpoczyna się z samego rana 🙂 

Jedną z dotkliwych zmian zimowych była konieczność przesiadki z roweru do komunikacji miejskiej.
Długo byłam twarda i zdążyłam już zapomnieć, jak wygląda wnętrze autobusu. Nie ustąpiłam mimo tego, że na zajęcia na ósmą rano niekiedy dojeżdżałam cała mokra od deszczu, ani pomimo iż wjazd rowerem a la trening cardio z Dolnego Mokotowa na Aleje Ujazdowskie jest wątpliwą przyjemnością, kiedy ma się na sobie kurtkę, czapkę i kaptur, a na ramieniu ciężką torbę. Nawet szaleńczy zjazd z prędkością 20 km/h o godzinie 20:30 ciemną Agrykolą miał swój urok (i ta adrenalina – stracę zęby, czy też nie?).
Do autobusu nie wepchnęli mnie też złodzieje, którzy pozbawili mnie niespodziewanie mojego ukochanego roweru (z którym notabene czułam coś w rodzaju emocjonalnej więzi). Skłonili mnie jedynie do przesiadki na Wojtkowy rower – i, tym samym, zmuszenie Mężczyzny do podróżowania ZTMem 😉
Wiedziałam, że złamie mnie tylko jakiś paskudny przełom. Było oczywiste, że on w końcu nastąpi. Pewnego dnia, kiedy wróciłam do domu wyjąca z bólu od zamarzniętych dłoni, uznałam, że chyba NADSZEDŁ TEN CZAS. Niedługo potem spadł śnieg, który pozbawił mnie resztek nadziei na lepsze jutro 😉
Teraz biedny rower służy jako wieszak na ubrania w garderobie, a ja.. cóż. Odkrywam – jakże wątpliwe – uroki poruszania się środkami komunikacji miejskiej. Co prawda, kierując się mottem ‘Always look on the bright side of life’ odkryłam, że konieczność wożenia się autobusami ma swoje zalety – a właściwie jedną. Podróż ZTM to jedyne chwile dnia, kiedy jestem w stanie usiąść i skupić się na czytaniu czegoś. Jest więc nadzieja, że nie wylecę ze studiów – zwłaszcza, że w Warszawie są duże korki ;))

Niestety, niektóre starcia z komunikacją są wyjątkowo bolesne. Nie dość, że muszę wyjść na przystanek wcześniej, niż gdybym jechała rowerem; że autobusy jeżdżą jak chcą (20 minut stania na przystanku przy mrozie -20st.C oznacza dla mnie zamrożone stopy na kilka następnych godzin), to jeszcze – o losie!!! – ci ludzie. Pierwsze starcie z dojazdem na ósmą rano na uczelnię było koszmarem. Wtedy w jednym autobusie było milion spieszących się warszawiaków – i oczywiście każdy miał jakiś poważny życiowy problem, którym decydował się podzielić ze swoimi uciśnionymi (dosłownie i w przenośni) współpasażerami. Boże mój, jak dobrze jest mieć rower – nie stoisz w korkach, dojeżdżasz spod drzwi do drzwi, nikt nie kaszle Ci w ucho, nikt Cię nie gniecie, nie przesuwa ani nie miażdży. To, czy zdążysz na zajęcia, zależy właściwie tylko od Ciebie.
(Tutaj nastąpi długa dygresja. Dodałam ‘właściwie’, bo natychmiast przyszła mi na myśl awaria, z jaką musiałam się zmierzyć, kiedy zaczęłam współpracę z  ‘nowym’ rowerem. Zamiast mknąć dziarsko na Pole Mokotowskie, szłam prowadząc rower i trzymając pod pachą odpadnięty pedał. Rower bowiem postanowił zorganizować mi na dzień dobry chrzest bojowy i co około 400 metrów się rozczłonkowywał. Dotarłam jakoś na Pole, a wracając dwa razy podbijałam do zdziwionych kierowców z prośbą o dokręcenie nieszczęsnej części. Najpierw miły Pan Dziadek stwierdził, że ‘on mi to porządnie załatwi, w końcu był mechanikiem’ – zaufałam więc i bez cienia strachu zasuwałam rączo do domu; niestety, odpadający pedał zachował swoją odpadającą tożsamość i – ku mojej rozpaczy – trzasnął o chodnik jeszcze zanim byłam w połowie drogi z Pola. Zaatakowałam więc z błaganiem o pomoc innego kierowcę. Jestem pewna że myślał, iż jestem z gatunku ‘PanDa’, czemu zresztą trudno się dziwić – zważywszy na to, że miałam na głowie swoją wspaniałą czapkę tzw. ‘Górnik Style’*. Kończąc tę nudnawą dygresję – pora w końcu na pointę – stwierdzam, że tak jak rower może być wspaniałym narzędziem do nawiązywania miłych znajomości ze społeczeństwem, tak autobus powoduje gwałtowny, niepohamowany wzrost nienawiści do współobywateli. Ufff.)

* wspomniana czapka tak naprawdę nie jest nawet moją czapką. Teoretycznie należy najprawdopodobniej do mojego ojca (cóż za upokorzenie!!!) i została mu zagarnięta bodajże rok temu, gdy okazało się, że jest pewien problem z kupionymi dotychczas przeze mnie nakryciami głowy. Wszystkie spełniały kryterium estetyczne, ale żadna z czapek nie była funkcjonalna, tj. ciepła. Aktualnie nie rozstaję się z kradzioną czapą. Obawiam się, że obiektywnie rzecz ujmując, w skali ładności dostałaby jakieś dwa punkty na dziesięć tysięcy możliwych, ale cóż z tego? Zima to taka pora roku, kiedy mając do wyboru dwie opcje: 1) ubrać się ładnie i marznąć albo 2) wdziać cieplusieńki worek po kartoflach i zasuwać w nim po mieście – wybieram bramkę numer dwa.



Drogi Czytelniku,
w tym miejscu czuję moralny obowiązek, aby Cię ostrzec. Dawno nie pisałam nic ‘osobistego’, a z myślą o założeniu bloga nosiłam się dłuuugo – mam więc miliardy myśli i w jednym zaledwie wpisie poruszę pewnie kilkanaście wątków. Pora więc na chwilę zadumy – może coś właśnie gotujesz/pieczesz? Może woda Ci się leje do wanny? A może obiecałeś psu spacer? Kotu kolację? Jeśli odpowiedź na któreś z powyższych pytań jest pozytywna, natychmiast przerwij lekturę i LEĆ. Jeśli nie – zapraszam do dalszej lektury na własną odpowiedzialność 🙂

Dobrze, czuję się uniewinniona; mogę więc wrócić do jakże absorbującego narzekania na zimę.

To brzmi absurdalnie, ale naprawdę podziwiam ludzi, którzy potrafią tak ot pogodzić się z tym, że świat na parę miesięcy staje się śmierdzący, wilgotny, oślizgły… i tak dalej. Wygląda na to, że jestem jednostką wybitnie nieprzystosowaną do normalnego funkcjonowania. Do, by tak rzec, szarej egzystencji (zaczynam gadać jak Gustaw-Konrad ;)). Nie wiem, jak jeszcze parę lat temu dawałam radę wysiedzieć w szkolnej ławce parę ładnych godzin; co gorsza, wrócić potem do domu i spędzać czas siedząc przy kompie. To wszystko wina Uniwersytetu Warszawskiego! Moje miłe studia strasznie, paskudnie mnie rozpieściły. Dla mnie, matematycznego bezmózga i osoby zafascynowanej kwestiami humanistycznymi, zajęcia tylko z polskiego to  spełnienie marzeń (gdyby jeszcze było trochę biologii – cud, miód i orzechy – choć tego akurat niestety trzeba się uczyć;)). Dokonałam też odkrycia, że aby zaliczyć pierwszy rok polonistyki z przyzwoitą/znośną średnią, po pierwsze nie trzeba czytać tego wszystkiego, co trzeba czytać ( 😉 ), po drugie – co jeszcze piękniejsze – nie trzeba chodzić na wykłady. I tak oto naczelny leniwiec Joanna odwiedza Uniwersytet trzy razy w tygodniu i nie może powiedzieć, aby zbytnio się przemęczała  (W tym miejscu pragnę serdecznie podziękować wszystkim dobrym duszom, które zwalniają mnie z przykrego obowiązku odwiedzania wykładów, wpisując mnie na listę obecności). Oczywiście, wcale nie jest wykluczone, że moja niefrasobliwość w końcu się zemści i będę płakać&zgrzytać zębami. Jak na razie jednak cieszę się z tego, co mam 😉 (o rany, jak tu trafi któryś z moich wykładowców, to jestem spalona).

W kwestii zimy jednak warto wyrazić jakąś pozytywną myśl.
Obecnie żyję nadzieją 😉 Nadzieja wiąże się z zakupem, jakiego niedawno dokonałam. Wreszcie zakończyłam pomyślnie proces ciułania&żebrania&zarabiania i stałam się posiadaczką prawdziwie ciepłych, solidnych i profesjonalnych butów zimowych. Na chwilę obecną dzierżę je tylko teoretycznie, ale jutro spodziewam się z otwartymi ramionami i toną serdeczności powitać kuriera z przesyłką.
Modlitwę o ciepłowstopy zanoszę wspólnie z zafrasowanymi rodzicami i dziadkami. Ci pierwsi mają okazję współdzielić moje cierpienia tylko duchowo, telefonicznie i wirtualnie. Dziadkowie dotykają problemu bardziej empirycznie (‘o ludy kochane, no jak można mieć takie zimne stopy!!!’), jako że to im zdarza się, że czasem wpada do ich mieszkania jakiś rozpaczający wyjec, który pierwsze rozpaczliwe kroki kieruje w stronę kaloryfera, na którym zostawia swoje lodowate buty i skarpetki.
 Jeśli więc zamówione buciory faktycznie będą takie, jakie mają być, to jestem uratowana 😉 Chyba, że zamarzną mi łapy albo moje nowe tabsy o imieniu Polfilin zaczną działać zbyt dobrze bo nie ogarną, że moje ciśnienie w spoczynku wynosi 100/60.

Nadchodzące buty stwarzają szansę dotrwania do wiosny bez większego załamania.
No, buty butami, ale w gruncie rzeczy co dnia staram się uświadomić sobie, że nie mam powodu do tego, żeby czuć się nieszczęśliwa (choć jedyne, czego pragnę gdy moje odnóża stają się kostkami lodu to to, aby zniknąć). Nie lubię rzucać truizmami, ale tym razem to zrobię – ludzie nie doceniają tego, co mają; zauważają swoje szczęście wtedy, kiedy staje się ono przeszłością.
Nie będę się tutaj rozpisywać filozoficznie, podam prosty przykład. Wspomniałam już wyżej, że pewnego smutnego dnia zostałam brutalnie pozbawiona swojego ukochanego bicykla. Wyciągnęłam z tego incydentu kilka dość ważnych wniosków:
Po pierwsze – moje zaufanie do ludzi zostało nadszarpnięte. Nie wiedzieć czemu sądziłam, że w naszym bloku jest bezpiecznie, kameralnie; że na dziesiątym piętrze nikt obcy nie chodzi, że jedenastego listopada w południe nikt tego roweru nie zaiwani. Rower nie był drogi, choć był dobry – został kupiony po śmiesznie niskiej cenie. Strata materialna była w gruncie rzeczy niewielka, a nauczyła mnie tego, że wartościowych rzeczy nie należy wystawiać na pokuszenie (co niestety mam w zwyczaju robić).
Po drugie – naruszona została moja wiara w to, że ‘oj przecież nic się nie stanie’. To, że coś udało się pięć, dziesięć, trzydzieści razy nie znaczy, że będzie tak zawsze…
Po trzecie.. fakt, że straciłam rower ogromnie mnie zasmucił. Pamiętam, że mój Wojtek, próbując mnie pocieszyć, powiedział ‘dobrze, że nie ukradli nam Rasty’. Można pomyśleć, że to pocieszenie typu ‘nie przejmuj się że nie masz ręki, przecież masz dwie nogi i sprawny mózg’; niemniej jednak było to naprawdę budujące i uznałam, że w istocie nie mam się czym martwić. Pomijając szereg innych szczęść, jakie mnie spotkały, przyznałam w duchu, że faktycznie nic wielkiego się nie stało. Przypomniałam sobie, jak swego czasu przez dwa tygodnie walczyłam o Rastę, jak trzęsłam się o nią i nie byłam w stanie normalnie funkcjonować, bo pies leżał z gorączką 42st.C i żaden z kilku weterynarzy nie potrafił nam pomóc (!). Jak musiałam zostawić ją na noc w lecznicy, znanej powszechnie jako zwierzęca umieralnia, i jak tamtejsza ‘wetka’ powiedziała mi na odchodne: ‘no trudno, przecież wszystkie zwierzęta kiedyś odchodzą i trzeba się z tym pogodzić’.

Do czego jednak zmierzam – szczęście moje nie potrwało długo (znana prawda – jak coś się wali, to od razu parami albo nawet stadami), jako że niespełna tydzień później spotkał nas kolejny Rastuszkowy koszmar. Mogę się tylko cieszyć, że jestem przewrażliwioną, spanikowaną i rozhisteryzowaną właścicielką, bo gdyby nie to, babeszjoza nie zostałaby wykryta tak wcześnie. Całkiem to oryginalne ze strony Rasty – załapać babeszjozę w środku listopada, a co więcej – skorelować ją z anginą.
I znowu wielki stres, i jużniebędęsięnaciebierastusiunigdyzłościćtylkoweźwyzdrowiej. Na szczęście dzielny border wyszła z tego obronną łapą. Zdążyłam stęsknić się za długimi spacerami z nią, za jej nieznośnym poszczekiwaniem na życie, za próbami pożarcia czegoś z blatu kuchni. I na pewno od tej pory nie będę już wychodzić z niezaobrożowanym przeciwkleszczowo psem na spacery dopóki nie spadnie śnieg. Przecież środek listopada to już stosunkowo bezpieczny okres. Cóż, statystycznie może i tak..

Myślę sobie, że muszę natychmiast zakończyć pisanie tego elaboratu, jako że urodziło mi się kilka nowych pomysłów na tematy do uzewnętrznień. Na początek starczy… ;)) Jeszcze jedno tylko, last but not least: Kamelu, wszystkiego najlepszego, STO LAT i niech Ci się wszystko układa jak sobie wymyślisz!!! 🙂

Możliwość komentowania została wyłączona.