Wy jeszcze tego nie wiecie..

..a ja wiem, że to będzie baaaardzo długa notka. Nosiłam się z zamiarem skonstruowania jej już od dwóch tygodni. Do ubiegłego piątku wisiało nade mną widmo egzaminu z poetyki, więc kiedy już siadałam do kompa, to zabierałam się – a przynajmniej starałam się zabrać – do ogarnięcia materiału na tenże.
Nie byłam zbyt przygotowana na ten egzamin i nieźle na nim improwizowałam. Niemniej jednak udało mi się jakoś wyciągnąć na ocenę dobrą, więc rezultat okazał się znacznie powyżej oczekiwań. Jak na uczenie się w przerwach pomiędzy wejściami do sauny, to naprawdę nieźle.



Już myślałam, że będę miała chwilę wytchnienia (nie żebym się tak pilnie uczyła, ale świadomość, że powinnam coś zrobić jest okropnie denerwująca i zniewalająca. w sensie, że ubezwłasnowolnia.), aż tu nagle przyszedł mail, że egzamin z języka w mediach odbędzie się tydzień przed wyznaczonym terminem. Masz ci los. Nie mogłam więc ze spokojnym sumieniem usiąść i napisać wszystkiego, co chciałam ogłosić, bo pojawiło się kolejne ‘coś’ do zrobienia.
Cóż, do tego egzaminu uczyłam się podobnie, jak do poprzedniego, czyli z niezbyt wielkim zaangażowaniem. Ostatnie dni były tak cudowne, pogodne, słoneczne i ciepłe, że doszłam do wniosku, iż zdecydowanie wolę oblać ten egzamin, niż oglądać słońce przez okno. Ostatni dzień przed egzaminem spędziłam na przemiłych spacerach, przedostatni na trenowaniu, a i wcześniej nie udawałam kujona.
No, ale już po wszystkim. Egzaminatorka co prawda zorientowała się, że nie przeczytałam większości obowiązkowych lektur, ale wybroniłam się ciekawą prezentacją o genrach mowy w odcinku Kuby Wojewódzkiego z Markiem Kondratem. Więc, w końcu, sesja zimowa za mną. Minimum wysiłku, a żadnej trójki – dziwne rzeczy. Kocham te studia, naprawdę. Zaczyna mnie niepokoić myśl, że moje kolejne studia mogą nie być aż tak proste i przyjemne (bo prostszych i przyjemniejszych niż moje chyba nie ma). Zwłaszcza, że będą realizowane w obcym języku. Obiecałam sobie, że jak tylko zdam ostatni egzamin w sesji zimowej, zabieram się do pilnej, systematycznej nauki angielskiego i niderlandzkiego. Zagraniczne stypendium zobowiązuje 🙂

Sesja zimowa za mną i zima też za mną.
Nie muszę chyba mówić, jak mnie to cieszy. Cieszy mnie wybitnie, cieszy mnie okrutnie, cieszy mnie nieprzyzwoicie. Moje kochane zimowe buty Ecco, które ratowały mi życie w najmroźniejszych miesiącach tego roku, zostały starannie umyte, wyczyszczone, zaimpregnowane i czekają na odstawienie do szafy. Należy im się odpoczynek po tej posłudze, jaką wypełniły.

Mogę odetchnąć z ulgą. W styczniowym numerze Runnersów czytałam, że odpowiednio przepracowana zima to dobry progres wiosną (choć z drugiej strony – zewsząd jestem uświadamiana, że więcej nie zawsze znaczy lepiej. Mam więc pewne wątpliwości i rozterki z tym związane, ale jestem dobrej myśli.). I cieszę się, że mogę z czystym sumieniem przyznać, że się nie złamałam. Minus pięć, minus dziesięć czy minus piętnaście, zakładałam buty do biegania (bynajmniej nie ocieplane) i nie odpuściłam żadnego treningu. W styczniu 188 kilometrów w ciągu 17 treningów, w lutym (19 dni, bo 1-8 lutego niestety na urlopie chorobowym) 135 km na dwunastu biegach. Rastulina też nie może narzekać, bo codziennie dostawała należny sobie długi spacer. Czasem musiałam poruszać się niemalże biegiem, mając na sobie dwie pary skarpetek, leginsy pod spodniami, dwa swetry, kominiarkę i czapkę – a i tak wracałam po godzinie ze łzami w oczach, bo zamarzły mi dłonie. Ale warto było.
Jest cudownie. Jeszcze dwa tygodnie temu jechałam rowerem na uczelnię w kominiarce na twarzy, mając między kurtką a bluzą jeszcze ocieplacz w postaci polara. Teraz nie używam nawet rękawiczek – a to jest niechybny znak, że jest naprawdę, naprawdę ciepło.
Dzisiaj miałam nawet dylemat: brać kurtkę, czy nie brać. Ostatecznie jednak ją założyłam, bo zdałam sobie sprawę, że mimo wszystko jest połowa marca, czyli jest zima (!), czyli może jeszcze znienacka zrobić się zimno.
W taką pogodę podróżowanie po mieście autobusem jest grzechem. Nie rozstaję się już z rowerem (swoją drogą, chyba przyszedł czas, żeby zakupić zabezpieczenie do roweru, bo Zdzisław czytając moją notkę na pewno sobie przypomni, że pożyczył mi uroczą czerwoną sprężynkę do cumowania roweru i będę ją musiała niezwłocznie oddać). Od wczoraj uwielbiam tę maszynę podwójnie. Wytłumaczenie jest dość upokarzające, ale pokuszę się o opis; a co tam. Gdy ostatnimi czasy wjeżdżałam pod górę ulicą Myśliwiecką, Belwederską tudzież Tamką, przeżywałam ciężkie chwile. Nie dość, że nie było to łatwe wyzwanie, bo rower jechał, jakby chciał, a nie mógł, to jeszcze przy próbie zmiany przerzutki na najlżejszą notorycznie spadał mu łańcuch i musiałam zsiadać i zachrzaniać na Ujazdowskie z rowerem pod pachą. Lub, opcja druga – walczyć zaciekle, kręcąc pedałami i stojąc w miejscu, aż łańcuch wskoczy z powrotem na swoje miejsce i pozwoli mi się wzbijać na szczyt. Nie wyglądało to najlepiej. Wczoraj jednak zdarzył się przełom – pojechałam do myjni samochodowej i oczyściłam bicykl z kilogramów błota, jakim był, biedaczysko, oblepiony. No, w sumie to nie ja go oczyściłam – byłam tylko trzymaczem. Uśmiechnęłam się do pana myjącego samochód, spytałam, czy mogę się pod niego podczepić, żeby nie czekać z rowerem w kolejce, skoro umycie mojego wehikułu zajmie kilkadziesiąt sekund. Miły pan nie dość, że się zgodził i pomógł mi umyć rower, to jeszcze suma summarum zafundował mi połowę tego mycia, bo wzięłam ze sobą aż dwa złote, co starczyło na użytkowanie węża z wodą przez pięćdziesiąt osiem sekund. Ups.
Już wyjeżdżając z myjni poczułam moc. Zaiste, nagle rower odzyskał swoją dawną świetność i zaczął jeździć całkiem dziarsko. A to nie wszystkie zabiegi, jakim został poddany! Myślałam, że już osiągnął szczyt formy, jakże jednak się myliłam! Dziś rano został jeszcze nasmarowany. Śmiga teraz jak nowy. Być może łańcuch nadal mu spada przy przełączaniu na najlżejszą przerzutkę – nie miałam okazji tego sprawdzić, bo jedzie tak dobrze i gładko, że spokojnie wtryniłam się Myśliwiecką na dużo wyższej przerzutce. Jeździ się na nim nieźle i równie nieźle się rozpędza, co zasadniczo jest bardzo pozytywne, niemniej jednak sprawia, że jadąc po mieście czuję się trochę jak w grze zręcznościowej. Na razie – odpukać – nikogo nie przejechałam, mam za to wyśmienite ćwiczenie na refleks. Ludzie niestety lubią znienacka zatrzymywać się na ulicy albo gwałtownie zmieniać kierunki – niefortunnie jakoś zawsze muszą robić to tak, żeby wymusić na mnie szereg ekwilibrystycznych działań, mających na celu ocalenie swoich zębów.
Na drodze rowerowej też zrobiło się tłoczno. Gdy w styczniu napierałam rowerem na uczelnię, mijałam zazwyczaj nie więcej niż trzy-cztery rowery. Teraz w końcu nie czuję się jak odmieniec, bo rowerzyści są wsżędzie. I nie tylko oni – ostatnio nastąpił również wysyp biegaczy. Wczoraj niektórzy trochę przeginali pałkę i kicali w krótkich spodenkach. Ja jeszcze asekuracyjnie ubieram się w bluzę i podwójne leginsy, ale jeśli tak dalej pójdzie, to już niedługo niczym ogr zacznę zrzucać warstwy. Przeżywam szok termiczny. Jeszcze niedawno, gdy zbierałam się na trening biegowy, zastanawiałam się, czy wystarczy mi jedna para ciepłych skarpetek. Na ostatnich treningach czułam zaś lekkie (lub nawet mocniejsze) ugotowanie. No, ale nie zmienia to faktu, że jest cudownie. Przed wyjściem z domu nie trzeba się już przez pięć minut ubierać, owijać w szaliki, czapki, zakładać kilka par skarpet. I jest coraz jaśniej! Już mogę spokojnie iść o piątej trzydzieści rano z psem do Rezerwatu i nie boję się, że zgubię zwierzaka albo napadną nas wilcy. O szóstej wychodzi słońce, co jest kolejnym powodem do wyrażania wielkiego entuzjazmu, bo jeszcze niedawno wyjeżdżając rowerem o siódmej (na ósmą do szkoły) musiałam włączać przednią lampkę, bo było po prostu szaro i ciemnawo. I – co chyba jeszcze piękniejsze – dopiero o szóstej robi się ciemno. Nie muszę już gnać na łeb, na szyję, żeby zdążyć wybiegać psa na dłuższym spacerze przed ciemnościami, bo na luzaku możemy się wybrać jeszcze około siedemnastej. O ile, oczywiście, pies się do tego nadaje.

Co chcę przez to powiedzieć? Aż szkoda słów. Rasta co krok udowadnia, że jest prawdziwym dzieckiem szczęścia. Jakiś czas temu naderwała sobie pazur. Wydawało się, że już jest w porządku, ale kilka razy na spacerach znowu go sobie naruszała, tym samym odbierając sobie na kilka dni przyjemność biegania za piłkami i patykami. Nie było łatwo odmawiać tym oczom i temu ryjowi, który co chwilę mnie błagał o jeden, jedyny mały rzucik. Postanowiłam w końcu coś z tym zrobić. I tu przyszła z odsieczą Kobieta-Patenciarz, czyli Kamowa. W ubiegły piątek przyjechała do nas z akcesoriami do manikiuru i zrobiła borderowi piękny akrylowy paznokieć. W sobotę więc wybrałam się z R. do Rezerwatu, żeby zrobić próbę ognia. Rastuch nie posiadała się z radości, kiedy w końcu, po tylu dniach, łaskawie przyjęłam od niej wyzwanie w postaci kijka i uszczęśliwiłam ją dalekim rzutem. I jeszcze jednym, i jeszcze… Tips spełnił swoje zadanie. Pies latał za patykiem na czterech łapach. Aż tu nagle zonk – za którymś aportem patyk się jakoś zaczerwienił. Spojrzałam załamana na Rastuchowe odnóża, będąc pewna, że tam tkwi przyczyna, ale to nie tam było źródło nieszczęścia. W tym momencie Rasta rzuciła patyk i zaczęła z niesmakiem mlaskać. I zagadka została rozwiązana. Postradała ząb. Sierota moja łaciata pozbawiła się górnej dwójki. Na szczęście chyba bardziej zmartwiło to mnie niż samą szczerbatą, bo na  kolejnym spacerze już przyniosła mi następny patyk..
Cóż, myślę, że ma to ‘po mamusi’. W końcu ja też ciągle uszkadzam się na różne dziwne sposoby. Ostatnio niestety udało mi się skontuzjować na bieżni i od tego czasu – a trwa to już dwa tygodnie – nieprzyjemnie ciągnie mnie biodro. Co gorsza, boli mnie tylko wtedy, kiedy biegam. W sobotę truchtałam sobie czternaście kilometrów z poczuciem, że chyba odpada mi noga. Pominę już to, że pomyliłam tygodnie planu treningowego i miałam tego dnia biegać o sześć kilometrów mniej. Żałosne.
Jako, że bardzo chciałabym już wydobrzeć i móc w weekend pobiec test na pięć kilometrów, odpuściłam dzisiejsze bieganie – a raczej zrealizowałam trening biegowy na rowerze stacjonarnym na siłce. Całkiem logiczne – pojechałam z uczelni rowerem na siłownię, żeby pojeździć na rowerze, po czym wróciłam do domu na rowerze. Normalna rzecz, nieprawdaż? 😉
Siłka. Oto jest kolejny temat, na który zdecydowanie warto się rozpisać. Moje lube Calypso właśnie zaliczyło przeprowadzkę. Przenieśli się z pierwszego piętra do piwnicy, znacznie rozbudowując klub. Mamy teraz największy ponoć obiekt multifunkcyjny w Polsce. Korty do badmintona i squasha, piętnaście bieżni, nowe rowerki i orbitreki, duża sauna i tak dalej, i tak dalej. Byłam pod wrażeniem. Będzie się miło pakowało, niach niach. I jeszcze W Biegu Cafe obok recepcji. Co prawda trochę mniej lubię tę kawiarnię, odkąd moja ulubiona kawa na wynos za piątaka stała się kawą na wynos za szóstaka, ale myślę, że i tak będę ich odwiedzać.

Dzisiaj jest naprawdę dobry dzień. Wiosna robi swoje. W zeszły weekend jeszcze chciała mnie zabić; najwyraźniej zdarzyło się jakieś wiosenne przesilenie i wahania ciśnienia usiłowały mnie zamordować, bo czułam się tak, jakby ktoś obracał mój mózg i walił mnie patelnią w głowę. Najgorsze na szczęście już chyba minęło. I myślę, że już powinnam zacząć się uczyć do sesji letniej, bo jak będzie tak przepięknie, to na pewno nie uda mi się unieruchomić przed jakimikolwiek notatkami w celu przyswajania wiedzy. O nie, nie. Latem przyswaja się słońce.

Możliwość komentowania została wyłączona.