Co prawda zimowe buty, już wyczyszczone, zaimpregnowane i odstawione do szafy, wróciły jeszcze do pracy. Ale i tak jest dobrze. Nie dość, że o piątej rano już nie jest ciemno, to – co jeszcze fajniejsze – o osiemnastej nie ma jeszcze zupełnego mroku. A już za tydzień osiemnasta będzie dziewiętnastą.
Dziś postaram się krótko, bo jak znowu wpadnę w sidła rozpisywania się, to pójdę spać nad ranem. A nad ranem trzeba wstać!
Ostatnie dwa tygodnie upłynęły pod znakiem niepokojącej kontuzji. Jakiś czas temu postanowiłam zrealizować trening z przyspieszeniami na bieżni, co do której wiedziałam, że jest złem wcielonym – zupełnie inaczej skalibrowana i mniej wygodna niż te, na których biegałam wcześniej. Skutek był taki, że spłynęłam z niej z bolącym biodrem, które nie tylko nie przestawało boleć, ale zaczynało napierać coraz mocniej. Rzecz jasna zaciskałam zęby i biegałam dalej. W końcu spłynął na mnie głos rozsądku w postaci cennych rad bardziej doświadczonych biegaczy i trochę na chwilę odpuściłam. W poniedziałek zrealizowałam trening biegowy na rowerze stacjonarnym, w środę nie biegałam w ogóle, ale jako że przemierzyłam tego dnia jakieś 30 km na rowerze, brak bieżku nie załamał mnie tak całkowicie. Niemniej jednak głód biegowy narastał, a był tym większy, że w końcu dostałam swoje zamówione getry z Newline’a. Od soboty na szczęście znowu biegam, a kontuzja – odpukać – już za mną.
W tym momencie walczę z uniesieniem i weną, która każe mi się rozpisywać na temat biegania i głosić apoteozę tego sportu, ale powściągnę swą przemożną chęć i przełożę te wynurzenia na inny raz.
Pierwszy dzień wiosny z samej swojej definicji jest radosny.
Na szczęście nie tylko z definicji.
Wiosenne przesilenie najwyraźniej minęło, bo znowu zaczęłam budzić się godzinę przed budzikiem i ruszać w świat. Dziś był jeden z takich długich, udanych, pogodnych i triatlonowych dni, których będzie coraz więcej.
Jedno tylko jest niepokojące – po wiośnie i lecie zawsze przychodzi jednak jesień i zima. I ta gorsza połowa roku zawsze trwa jakoś dłużej. Ale nie martwię się na zapas, no..
Ostatnie lato było jak piękny film. To tylko wspomnienie, którego w żaden sposób nie da się zmaterializować i unaocznić – a szkoda. Gdyby to było możliwe, na pewno nagrałabym sobie ten czas i odtwarzała codziennie po kawałku.
Liczę na powtórkę. Na treningi o piątej nad ranem w krótkich spodenkach. Na interwały biegane o dwudziestej, bo wcześniej się nie dało. Na długie spacery nad jezioro. Na wycieczki na rower wodny, po których moja skóra przybierała kolor mlecznej czekolady. Na zbieranie codziennie miski malin z babcinych krzaków. Na spanie przy otwartym na oścież oknie. Na wszystko to i jeszcze więcej. Życie jest piękne.
Możliwość komentowania została wyłączona.