No nie, ja protestuję.. Czy to znaczy, że już jedna trzecia pobytu w Grzybnie za nami? Boże drogi, modlę się, żeby choć trochę znudził mi się pobyt tutaj i żebym zatęskniła do Warszawy, ale jak na razie nic na to nie wskazuje, a wręcz przeciwnie.. Ratunku!
Dzisiaj nie było w planie biegania, więc znowu wyspałam się za wszystkie czasy (czyli do siódmej z hakiem). Wcześniej budziłam się kilka razy, bo Rasta od świtu tupie i skacze, żeby już zacząć nowy ekscytujący dzień. Twardo wytrzymałam, ale nie za długo..
Miało być bez mocnych treningów, za to z 60-cio kilometrowym rozjazdem na szosie. Nie wiem czy jest w ogóle możliwe zrobienie relaksacyjnej przejażdżki na tych pagórkach. Nie miałam dziś okazji się o tym przekonać. Kiedy już wywlokłam się na trening, a było to wyjątkowo późno (o 13! wcześniej utknęłam przy robocie komputerowej i niespodziewanie zeszło mi pół dnia), trafiłam.. na siłownię. I nie obyło się bez porządnego uderzenia!
Tutaj musi mieć miejsce długa (a jakże) dygresja.
Wyłączając ostatni rok, przez około dwa lata regularnie chodziłam na siłownię. Rzeźbę miałam jak z obrazków w atlasie anatomii (gdzie te piękne czasy?!), siłę w dźwiganiu ciężarów przyzwoitą, ale.. no właśnie, ALE. Po pierwsze- na własne życzenie zafundowałam sobie poważny problem z kręgosłupem (bo duże obciążenia, a mało budulca, bo na niepełnym odpoczynku, bo nie zawsze idealnie technicznie). Po drugie- progres w podrzucaniu hantli w ogóle nie przekładał się na wzrost mocy i siły w realnym życiu, w tym na najważniejszych treningach. Moje wyciskanie sztangi wywoływało pełne podziwu i zdziwienia spojrzenia okolicznych pakerów, a jednocześnie nie byłam w stanie zrobić nawet jednej porządnej pompki.
W pierwszej połowie zeszłego roku w ogóle nie myślałam o siłce, bo byłam w rozsypce i depresji z powodu kontuzji i ogólnej beznadziejności. W drugiej części roku na myśl o siłowni zaczynało mnie wszystko boleć, bo plecy przeżywały apogeum bycia zepsutymi i bywały dni i tygodnie, w których ledwo w ogóle chodziłam. Rok 2012 nie był zatem owocny pod względem progresu mocy, rzeźby i siły (bynajmniej…).
Kiedy kręgosłup zaczął dochodzić do siebie, zajęłam się wreszcie tym, czym powinnam była się zająć już sto lat temu- wzmacnianiem mięśni głębokich wokół kręgosłupa i rozciąganiem. Wtedy znowu uświadomiłam sobie, jak ogromne mam braki. Do tej pory nie wiem, jakim cudem biegałam tę dychę w 40 minut, będąc tak sztywna i niestabilna zarazem. Mogę się tylko pocieszać, że to znaczy, iż prawdopodobnie mam jeszcze wielkie rezerwy. Na początku planki były wyzwaniem, ale progres szedł dość szybko i w tym momencie robię je już z coraz większą łatwością (choć nadal nie jest świetnie- jeszcze dużo pracy przede mną). W lutym pani fizjoterapeutka łapała się za głowę na widok niektórych z moich nierozciągniętych mięśni, a ostatnio zostałam nawet pochwalona za postęp w tej kwestii (proszę mi wierzyć- lekarze nie chwalą mnie zbyt często, oj nie!!!).
Dodałam także siłowe ćwiczenia na korpus i nogi z wykorzystaniem dużej piłki. Efekt był niesamowity- na siłowni śmigałam po kilka coraz cięższych serii na maszynach na mięśnie czworo- i dwugłowe, a po przysiadach z piłką fitness za plecami umierałam od zakwasów. Wstyd i hańba. Niestety w lipcu bardzo zaniedbałam te ćwiczenia, ponieważ przez prawie cały miesiąc z bliżej niewyjaśnionej przyczyny bolało mnie kolano i nie chciałam go dodatkowo obciążać. Kiedy na początku sierpnia zrobiłam ten sam trening, pierwsza próba przysiadu na jednej nodze w końcowej serii zakończyła się wybuchem wodoru w moim mięśniu czworogłowym. Czegoś takiego to jeszcze nie przeżyłam. Miałam takie zakwasiory, że dwa dni później nie dałam rady pójść na mój ukochany spinning. Straszne, a pomyśleć, że w sierpniu też nie będzie mi dane naparzanie tego treningu, bo najprawdopodobniej znowu uniemożliwi mi to normalne bieganie i rowerowanie na dwa dni. Od września zabieram się do tyrania, nie ma co..
Wracając jednak (powoli) do sedna.. W ostatnich miesiącach kilka razy zaliczyłam wypad na siłownię i oczywiście, jak to ja, robiłam od razu taki sam trening, jaki robiłam w czasach, gdy chodziłam na siłkę regularnie. Efekt wiadomy- zacne zakwasy- ale bez tragedii (tragedia była jedynie wtedy, kiedy po długim i męczącym treningu na siłowni wróciłam do bloku z rowerem i dwiema ciężkimi siatkami z zakupami, a winda akurat wtedy postanowiła przestać działać i musiałam z tym wszystkim wpakować się na dziesiąte piętro. Upadek mięśniowy klatki piersiowej i bicepsów zdecydowanie spotkał się wtedy ze mną..). Powoli zaczęłam jednak dochodzić do wniosku, że coś trzeba w tym planie treningowym zmienić, bo znowu będę machać i machać, a liczba pompek i podciągnięć, jakie będę w stanie wykonać, zostanie na poziomie zerowym.
Dzisiaj, jak już wspomniałam, miałam jechać na swoim różowym rumaku zwanym Giantino, ale pogoda pokrzyżowała moje plany. Deszcz, wicher, burza- i tak na przemian, z drobnymi przejaśnieniami w międzyczasie. Wiadomo, od deszczu się nie umiera, niemniej nie praktykuję jazdy na cienkich i gładkich oponach, zwłaszcza po niepewnych trasach (a powiedzmy sobie szczerze, żadna trasa w okolicach Kartuz nie jest pewna)- za duże ryzyko wypierniczenia się prosto pod niczego nie spodziewający się samochód. Pojechaliśmy więc zobaczyć nowo otwartą siłownię w Kartuzach. I cóż się okazało: miodzio! Piękna, nowa, wypasiona siłka z salą do spinningu, saunami i kawiarnią. Wjazd z kartą Benefit Multisport wolny. Coraz bardziej lubię to miasto!
Jako że obiecałam sobie, że nie będę już na bezdurno wymachiwać lekkimi ciężarkami, złapałam się wreszcie za większe hantle i sztangi i chyba zrobiłam kawał dobrej roboty. Chwilami osiągałam imponujące tętna i zadyszkę jak na biegowych interwałach, a to mówi samo za siebie. Mięśnie naprawdę czują, że spuszczono im wciry- ciekawa jestem, co będzie jutro.
Wieczorem kontynuowaliśmy zwiedzanie sportowych obiektów miasta- tym razem wybraliśmy się na pływalnię NECZK. Znowu +100 do fajności Kartuz. Bardzo ładny (choć drogi) basen. Nie lubię co prawda pływalni, których dno nie ma kafelków, bo czuję się jakbym stała w miejscu, a odbijające się światło wywołuje efekt psychodeli, ale i tak bardzo mi się podobało. Co ciekawe, w tym miesiącu to był mój DRUGI wypad na basen. Przez to pływałam godzinę a i tak w ogóle się nie wypływałam, bo zdążyłam trochę pobawić się pełnymi stylami, odrobinę ćwiczeń i już musiałam wychodzić. Muszę tam iść znowu! W jeziorze i w morzu pływam tylko kraulem i kraulem, więc na basenie korzystam z okazji większej swobody (i widoczności i braku potworów) i mam nagle tyyyyyyle do zrobienia.
Jeśli chodzi o psy, to znowu dzień nam minął pod znakiem slalomu. Rasta bardzo ładnie wchodzi pod kątem, ale tylko wtedy, kiedy całość jest rozsunięta w korytarz, inaczej dramat. Jak dramat następuje trzy razy pod rząd to już jest smutna i idzie wąchać kwiatki. Robię więc tak, żeby było jej miło i przyjemnie, bo wiadomo, że teraz to już tylko agility is fun, a sportowo mogę się realizować na Smoczku. Smok robi szybkie postępy, zarówno ze slalomem, jak i z hopkami. Chyba idziemy w dobrą stronę, więc jestem zadowolona. Po sesji slalomowej zalicza jeszcze szybką serię frisbee i jest po niej nadal rześki jak poranek. Boże, nie wiem jak to zrobię, ale muszę mu jakimś cudem zrobić uprawnienia reproduktora, bo ja już zawsze chcę mieć psa dokładnie z tej linii. Nie wiem, co na to Wojtek, ale przewiduję, że za pięć lat będziemy mieć Smoka, jego córkę Jaszczurkę i jeszcze następne dwa pokolenia Smoków. Nie ma po prostu innej opcji!