Treningowo było dobrze- bez próżnowania, choć także bez mocnych uderzeń.
Wstawanie z łóżka rano idzie mi tutaj bez porównania gorzej niż w Warszawie. Dzisiaj było wyjątkowo źle, bo po przebudzeniu się poczułam, że wczorajszy ból głowy dalej mnie trzyma, a do tego mam zatkany nos, bolące gardło i w ogóle czuję się jakoś niewyraźnie. Psy na dźwięk budzika wpakowały mi się do łóżka i obległy mnie z obu stron. Wcale nie pomogło mi to wstać.. Udało mi się jednak dokonać tego wyczynu w miarę sprawnie, bo wiedziałam, że jeśli nie pójdę biegać teraz, to już nie wybiorę się wcale. Nie ma czasu na jakieś głupie przeziębienia.
Chwilę po podjęciu decyzji zostałam wystawiona na jeszcze jedną próbę. Uświadomiłam sobie, że znowu moje ubranie do biegania wisiało na balkonie przez całą noc. Wiedziałam co to może oznaczać i nie myliłam się: było całe mokre.. Cóż, trudno się mówi. Zacisnęłam zęby, odziałam się i poszłam.
Biegało mi się dzisiaj wyjątkowo dobrze, pewnie dlatego że bardzo pilnowałam tętna. Spokojnie sobie przetruchtałam (no dobrze, trochę przesadzam- tutaj się nie da biec tak zupełnie spokojnie, więc miałam fragmenty po 165 ud./minutę na pulsometrze), potem.. wiadomo co- planki i rozciągi (wspominam o tym codziennie, bo blog robi mi tymczasowo za dziennik treningowy ;)), następnie ruszyłam na rower.
Wreszcie odkurzyłam Giantino, który stał w kącie prawie przez tydzień. Przejechałam na nim dwukrotnie trasę Kartuzy-Kolonia i z powrotem, co dało w sumie 60 km. Parametry treningu mogą być trochę zaskakujące dla kogoś, kto nie widział ukształtowania tej trasy- 28 km/h i 78% hrmax. Na szczęście tym razem obyło się bez zaliczania zgonu, ale łatwo też nie było. Podjazdy dają w kość, na trzeciej z czterech prostych obudził się silny, uciążliwy wiatr (choć i tak nic nie pobije huraganu z pętli habdzińskiej!), ale nie to było najgorsze.. Niestety, siodło anatomiczne Adamo Attack chyba nie jest moim przeznaczeniem. Krystyn (wertykal.com) robi co może, żeby ulżyć mi w cierpieniach i sprawić, żebym w końcu mogła komfortowo jeździć na rowerze, ale ku mojej rozpaczy nie mogę przyzwyczaić się do tego siodełka. Przez pierwsze 15 km jest idealnie- czuję że Attack fantastycznie mi ‘leży’ i dzięki niemu mam dobrą i stabilną pozycję- ale potem zaczyna się koszmar.. Dziś ostatnie 20 km naprawdę były już jazdą po krainie cierpień. Zaczęłam się bać zrzucania z blatu (w Warszawie nigdy tego nie robię, tutaj ciągle), bo podskoczenie na siodle dostarczało niezapomnianych wrażeń i prawie wyciskało mi łzy z oczu. Niedobrze. Bardzo wierzyłam w to siodełko, ale sam Krystyn powiedział, że po takim czasie i wyjeżdżonym dystansie powinnam się już do niego przyzwyczaić- a jest, niestety, tragicznie. Chyba pora poszukać czegoś ‘normalniejszego’…
Po powrocie z roweru czułam się nieco umęczona (ciekawe jak będzie mi się jeździć po powrocie do stolicy- odczuwalnie takie 60 km po Szwajcarii Kaszubskiej to jak 100 km po ‘habdzinach’..), nogi jakoś dziwnie zwaciałe.. Położyłam się na chwilę z komputerem (i psem) na kanapie i.. odpłynęłam. Kompletnie mnie ścięło. Zgon, śmierć i głęboki sen. Niechętnie wytoczyłam się z łóżka, ale świat mnie wzywał- nie można tak lekceważyć słońca i dobrej pogody. Zrobiłam drugi trening agility z psami (o czym napiszę już w kolejnej notce, bo kto będzie czytał takie wywody..), dokonałam pierwszej próby nauczenia się zsiadania z roweru do biegu (okazało się, że to wcale nie jest trudne- jeśli JA złapałam to w trzy minuty to znaczy, że to naprawdę jest łatwizna!), a potem zaczęłam przebąkiwać do Wojtka, że chętnie kopsnęłabym się nad jezioro popływać.. Niestety musieliśmy wybrać się zupełnie gdzie indziej, a mianowicie do gdańskiego Paczkomatu po moje nowe, wyścigowe opony do Gi(g)anta. Zgłosiłam się bowiem (a właściwie zostałam zgłoszona) na zawody we wrześniu. Ale nie powinnam nawet głośno o tym mówić, bo jest jeszcze szansa, że w ostatniej chwili stchórzę i się wycofam. Tak było między innymi z triathlonem w Przechlewie. Chyba powoli się godzę z tym, że rok 2013 to nie jest mój czas. Pracuję jednak na to, żeby przyszły sezon przyniósł mi wreszcie trochę wielowymiarowego sukcesu i satysfakcji. Pożyjemy, zobaczymy- byle już nie zamulić.
Fajną mam…. oponkę? 😉
P.S. Zachorowałam na kolejny rower z katalogu Gianta. Masakra, kto to widział, żeby produkować takie piękności.. Tylko dlaczego podobają mi się te najdroższe?!