Ostrzegam: to będzie opowieść, przy której można się potężnie obsmarkać, opluć monitor herbatą i nabawić się zakwasów w mięśniach brzucha. Zapewniam jednak, że ma także drugie, zupełnie inne dno, pełne szczerej rozpaczy i prawdziwego dramatu. Zapraszam na historię o dziecięcej wrażliwości.
Od najmłodszych lat byłam nieprzeciętnie zafiksowana na posiadanie zwierzaków. Wszyscy moi rówieśnicy mieli jakiegoś pupila- i ja nie byłam gorsza. Z zaskoczeniem jednak obserwowałam, że przynoszą do domu kolejne stworzenia- myszy, szczury, nawet koty. Zawsze miałam ochotę pójść w ich ślady, ale moja sytuacja była diametralnie różna od ichniejszych. Moi rodzice absolutnie zabraniali mi samowolki w tej kwestii. Każda rybka w akwarium musiała być szczegółowo przedyskutowana. Bez oficjalnej zgody nie mogłam kupić nawet patyczaka.
W pewnym momencie życia zapragnęłam mieć chomika. Ochota nie przechodziła, rodzicielski sprzeciw też nie. Dręczyłam ich przez dobre półtora roku, jeśli nie dłużej. Nie ustawałam w działaniach: nauczyłam się na pamięć książki o chomikach, stałam się ekspertem w sprawach gryzonioznawstwa. Próbowałam nawet zatrudnić się jako wolontariusz w sklepie zoologicznym.
W końcu rodzice ulegli, ale to nie było z ich strony takie zwyczajne wywieszenie białej flagi. Postawili mi szereg warunków, których akceptacja miała mi zapewnić zgodę na kupienie chomików za pół roku, po powrocie z wakacji. Ugoda została zawarta na papierze w dwóch jednobrzmiących egzemplarzach, opatrzonych podpisami rodziców i moim. Zobowiązałam się tam między innymi do tego, że będę regularnie sprzątać swój pokój oraz że do ukończenia 18. roku życia nie będę dręczyć ich o kolejne zwierzęta.
Odliczałam z niecierpliwością do końca sierpnia. Podczas pobytu w Chorwacji nie rozstawałam się już z podręcznikiem na temat wychowywania chomików i wymyślałam imiona dla swoich nowych zwierzaków. Ustaliliśmy bowiem z rodzicami, że wprowadzą się do nas trzej bracia z gatunku chomik dżungarski.
Wreszcie nadszedł ten dzień. Pojechaliśmy do sklepu zoologicznego. Po długich oględzinach, kierując się wskazówkami z chomiczej biblii, wybrałam trzy egzemplarze gryzoni. Ależ byłam szczęśliwa! Miałam swoje wyczekane zwierzaki. Nazwałam je Bruno, Roki (Irokez) i Klafisto (połączenie od “Klawisz” i “Mefisto” – nie wiadomo, o co mi chodziło, ale chyba brzmiało idiotycznie, bo moja mama spojrzała na niego i powiedziała, że to jest Pimpek, a nie żaden Klafisto).
Było wesoło, ale… krótko.
Dokładnie tydzień po zakupie bracia pokłócili się na śmierć i życie. Irokez i Klafisto (było je nazwać Niuniuś i Kropek…) zawiązali komitywę, rzucili się na najmniejszego Bruna i poważnie go poturbowali. Szybko oddzieliłam je od siebie, przełożyłam poszkodowanego do oddzielnego pojemnika i obserwowałam go. Przez całe dziesięć minut, bo potem przestał oddychać.
Nie ukrywam- to była dla mnie wtedy poważna trauma. W tamtym czasie przywiązywałam się mocno nawet do bojownika w 10-litrowym akwarium. Nadawałam mu imię i takie tam. Można sobie wyobrazić, czym była dla mnie niespodziewana przygoda z chomikiem, na którego czekałam tyle lat. Miało być idealnie, byłam perfekcyjnie przygotowana do opieki nad gryzoniami, a tu takie… coś.
Oczywiście nie wchodziło w grę pochowanie go w niegodny sposób. Jego ciałko spoczęło w specjalnie przygotowanej trumience (w postaci kilku foliowych torebek i pudełka kartonowego) i czekało na powrót mojej mamy z pracy. Kiedy mama wróciła i udało jej się zatrzymać na chwilę mój łzotok, wyruszyłyśmy na chomiczy cmentarz, czyli trawnik nad osiedlową rzeczką, gdzie zakopałam Bruna.
Byłam jednak dzieckiem nadmiernie się przejmującym, z szeroko rozwiniętą wyobraźnią, lecz także zaradnym. Moją wyobraźnię targał tragiczny obraz, jak psy sąsiadów wykopują ‘skarb’ i beszczeszczą chomicze zwłoki. Przez kilka dni biegałam na “grób” z opakowaniem pieprzu czarnego i garściami posypywałam miejsce, w którym go zakopałam, żeby odstraszyć czworonożnych poszukiwaczy.
Ile razy potem odwiedzałam cmentarz– tego nie zliczę. Wymyślałam coraz to dziwniejsze sposoby, żeby znaleźć się w tym miejscu i ukradkiem sprawdzić, czy grobowiec jest nienaruszony. Im dyskretniej tym lepiej (zez rozbieżny był wówczas często ćwiczony)- przecież wszyscy wokół czaili się, żeby wykopać mojego biednego Brunka!
Absolutny hit tysiąclecia nastąpił 1 listopada, kiedy zaciągnęłam mamę nad rzeczkę, żeby razem ze mną zapaliła znicz nad grobem. Nie wiem jakim cudem moja mama zachowała powagę, kiedy siedziałyśmy na ławce i kazałam jej wspominać chomiczki..
Dlaczego “chomiczki”? Ano, bo moja trauma nie skończyła się na tragicznej śmierci Bruna. Kilka dni po tym fatalnym zdarzeniu nastąpiła druga edycja czarnej serii. Siedziałam sobie w pokoju, nagle usłyszałam dzikie wrzaski z chomiczej klatki. Tym razem Klafisto zaatakował Rokiego. Wygryzł mu oko (widok nieprzeciętny) i z pewnością spowodował jakieś gwałtowne naruszenie układu nerwowego brata, bo po kilku minutach zakrwawiony chomik opuścił ziemski padół.
Po tym zdarzeniu nie rozpaczałam aż tak bardzo jak za pierwszym razem. Bruno był moim ulubieńcem i byłam jeszcze w szoku po pierwszym epizodzie walk chomików. Byłam jednak już psychicznie zmasakrowana niepokojem, jaki mną targał po pochowaniu pierwszego z braci na osiedlu. Postanowiłam więc załatwić Rokiemu pewniejsze miejsce spoczynku.
Przyszło mi do głowy jedno, jedyne miejsce, co do którego nie miałabym żadnych wątpliwości: Grzybno. Ale tam wybieraliśmy się dopiero na kolejny weekend. Kilka dni trzymania chomiczych zwłok w pokoju byłoby ponad moje siły i wszelkie standardy przyzwoitości. Wpadłam jednak na fantastyczny pomysł..
Ech. Do tej pory tarzam się po podłodze, wspominając to wydarzenie.
Pewnego dnia moja mama miała wrócić z pracy później i zostawiła w zamrażalniku placki czy inne pierogi dla mojego taty. Ojciec przyszedł do domu i chyba nic nie zjadł, za to przez kilka godzin był poważnie zdegustowany i odzywał się do mnie półsłówkami. Moja mama, usłyszawszy po powrocie co takiego zaszło i czym spowodowany jest nietęgi humor jej męża, swoim śmiechem prawie poruszyła ściany budynku.
Pozornie nie ma to żadnego związku ze śmiercią Rokiego, prawda?
Dopiero po latach dowiedziałam się, co się właściwie stało.
Domyślacie się już, gdzie chomicze ciało czekało na transport w miejsce pochówku..?
Takkkkkkkkk. Takim byłam profesjonalnym grabarzem, że załatwiłam zmarłemu nawet chłodnię.
Lecz przyznaję: odkrycie w zamrażarce futrzastych zwłok zamiast placków ziemniaczanych mogło być dla niezorientowanego w temacie naprawdę trudnym przeżyciem.
Nie wiem, naprawdę nie mieści mi się w głowie, jak moi rodzice znieśli to z godnością i powagą. Pewnie śmiali się ze mnie po kątach, albo wtedy kiedy spałam, ale w mojej obecności ani razu nie parsknęli śmiechem. Ja bym na ich miejscu chyba nie wytrzymała. Może byłam naprawdę przekonująca w tej głębokiej żałobie.
A oto i morderca we własnej, niewielkiej osobie:
Żył (relatywnie) długo i szczęśliwie, nazywany już do końca życia Pimpkiem.
Uważajcie, jak nazywacie swoje zwierzaki. Nomen est omen!