Dwa lata. Jezu. Za dwa dni, dokładnie w Sylwestra, miną dwa lata odkąd ostatni raz wystartowałam w biegu. W ogóle w jakichkolwiek zawodach. Kupa czasu to mało powiedziane.
Sam Łódzki Bieg Sylwestrowy na przełomie 2011 i 2012 roku nie jest moim najmilszym wspomnieniem związanym z bieganiem. Bynajmniej.
Już w przeddzień wyjazdu czułam się jakoś niemrawo, choć to akurat nie było dla mnie specjalnie dziwne. Za każdym razem, kiedy miałam startować w zawodach, czułam się źle. Wydawało mi się, że jestem zmęczona, że wszystko mnie boli, że dzisiaj jest beznadziejny dzień na start. To jednak zawsze okazywało się złudzeniem i nie wpływało negatywnie na przebieg zawodów. Celowo nie nazywam tego “rywalizacją”, bo – tutaj musi pojawić się adekwatny facepalm:
…nigdy nie rywalizowałam. Jedynie z własnym stoperem. To straszne, ale nigdy mi nie zależało, żeby dobiec przed kimś, żeby kogoś wyprzedzić. Zawsze liczył się tylko czas.
W triathlonie upatruję wielką szansę na zmianę tego wybitnie niesportowego nastawienia. Widzę co się dzieje w mojej głowie podczas treningów, wiem co sobie wyobrażam w kwestii przyszłorocznych (daj Boże!) startów. Zaczynam rozumieć, co mają na myśli zawodnicy którzy twierdzą, że zawody są uwieńczeniem cyklu treningowego, że to już jak wisienka na torcie (“Dzień zawodów to takie żniwa – właśnie wtedy zbieramy to, co wyhodowaliśmy” Mark Allen). Do tej pory widziałam w startach zło konieczne, a teraz czuję ich głód. Pewnie w dużej mierze wynika to stąd, że wreszcie uczę się nieoszczędzania siebie na treningu. Powoli zaczynam umieć się wyzerować, wypruć sobie żyły i skończyć trening z przekonaniem, że nie urwałabym z tego już ani sekundy. Nie jestem już nietknięta wysiłkiem. Przestaję się bać tych najwyższych intensywności, chociaż nadal nie do końca radzę sobie ze swoją głową. Czuję, że stres nadal bardziej mnie zabija niż mobilizuje, ale przesunęła się we mnie granica tego momentu, kiedy ten stres zaczyna grać główną rolę. Przez samo bieganie pewnie nigdy bym tego nie osiągnęła, na szczęście w moim życiu pojawiło się pływanie, a trening w wodzie ma to do siebie, że pływa się w grupie.
Wracając jednak do łódzkiego biegu..
Pociąg do Łodzi odjeżdżał nam chyba o szóstej rano, musiałam więc nastawić budzik na 4:30. Kiedy tylko otworzyłam oczy, zorientowałam się że nie jest dobrze. Tego jeszcze w tym kinie nie grali: nie mogłam wziąć głębszego oddechu, a nawet przy płytkim potwornie mnie kłuło w klatce piersiowej. Trochę spanikowałam, ale nie straciłam animuszu i spokojnie zaczęłam zbierać się do wyjścia. Ból jednak co chwilę mnie zatrzymywał i zginał w pół. Zaczęła się debata, czy jest w ogóle sens wychodzić z domu. “Debata” to w gruncie rzeczy bardzo pieszczotliwe określenie, bo w rzeczywistości wyglądało to tak, że ja stałam na środku pokoju i byłam bliska wycia wniebogłosy i rwania włosów z głowy, a Wojtek próbował mnie uspokoić i tłumaczył, że możemy sobie tę Łódź odpuścić, ale jeśli chcę, to możemy jechać i najwyżej zrobimy sobie wycieczkę do centrum handlowego. Jak zwykle oaza spokoju – całe szczęście, inaczej byśmy się pozabijali.
Przystałam na ten pomysł i ruszyliśmy na dworzec. Wahałam się nawet wtedy, kiedy pociąg już stał na peronie, ostatecznie jednak wsiedliśmy i pojechaliśmy. Po drodze zdrzemnęłam się z nadzieją, że krótki sen zabierze przyduszający ból, niestety – jak zwykle – nadzieja matką głupich. Obudziłam się, wzięłam głębszy wdech i aż mnie zamroczyło. Fatalnie.
Wyszliśmy z pociągu, na zewnątrz było chyba minus trylion stopni. Czekając na kolegę Wojtka, Mariusza, który miał nas podwieźć na miejsce zawodów, zdążyłam kilka razy umrzeć z zimna. W samochodzie nieco odmarzłam, ale moje ogólne samopoczucie pozostało tragiczne. Mariusz robił dobrą minę do złej gry i motywował mnie do startu, a ja nie mogłam się nawet śmiać, bo czułam się jak w stanie przedzawałowym.
Gdy dojechaliśmy na miejsce zawodów, miałam prawie dwie godziny do ewentualnego startu. Nadal zastanawiałam się, co ja tutaj robię i czy nie pora skończyć ten cyrk i zawijać się do domu. Przeszłam się po terenie, przywitałam się z trenerem Jakubowskim, odebrałam pakiet startowy.. Cały czas biłam się z myślami. Nie startować. To by było w obecnym położeniu najbardziej rozsądne. Startować. W końcu już tutaj przyjechaliśmy i jeśli nie pobiegnę, to będę sobie to wyrzucać do końca świata. Startować i zejść z trasy, jeśli coś będzie nie tak. Hm, obym tylko zdążyła i nie zrobiła wcześniej jakiejś wsi w postaci zejścia sensu stricto.
Postanowiłam, że ostateczną decyzję podejmę po rozgrzewce. Było tak zimno, że ledwo doszłam do samochodu, a mrożące doznania, jakie towarzyszyły mi podczas przebierania się w aucie, pamiętam do dziś. Moja twarz i dłonie przybrały kolor zielonofioletowy, zęby latały jakbym wyszła z przerębla. Zaczęłam truchtać, telepiąc się na wszystkie strony. O dziwo, chociaż było mi najzimniej na świecie, a gwóźdź pod sercem nie chciał mi odpuścić, nie biegło mi się tak najgorzej. Przetruchtałam ze dwa kilometry, wróciłam do Wojtka i powiedziałam: startuję. Najwyżej zejdę. Być może zrozumiał to na dwa sposoby, bo na jego twarzy namalowało się przerażenie. Decyzja jednak została podjęta.
W momencie, kiedy do startu pozostało może pięć minut, znowu byłam przemarznięta do szpiku kości. Ubrałam się w kurtkę Wojtka i w swój puchowy płaszcz, ale w dalszym ciągu czułam się fatalnie, a moje stopy – odziane już w buty biegowe – były kostkami lodu. Na domiar złego zorientowałam się, że śniadanie jadłam o piątej rano, a jest godzina dwunasta i zaczęłam czuć poważne cukrowe zejście. Zdążyłam złapać Snickersa i w momencie, kiedy wzięłam do ust pierwszy kawałek, usłyszałam odliczanie od dziesięciu i musiałam lecieć na linię startu.
Bieg na 10 km odbywał się na dwóch okrążeniach po błotnistym, grząskim lesie. Jak łatwo się domyślić, biegło mi się beznadziejnie. Dobiegając do końca pierwszego kółka postanowiłam, że na tym kończę, bo kontynuowanie tego pasma porażki nie ma najmniejszego sensu. Leciałam powyżej 4 minut na kilometr, do tego nadal mnie dusiło. Wtedy usłyszałam od stojących przy trasie kibiców: “Brawo, brawo, piąta kobieta!”. Hmmmm.. Sześć miejsc jest nagradzanych. No to nie ma tak – nie oddam! I tak oto pierwszy raz w historii pobiegłam nie po to, aby mieć satysfakcję z dobrego biegu, ale po to, aby załapać się na nagradzane miejsce. Pod koniec nawet trochę przycisnęłam i metę przekroczyłam z czasem 39:46.
Wygrałam książkę o Łodzi i spodnie. Dresowe. Męskie. W rozmiarze XL. Na szczęście okazały się dobre na Wojtka i do dzisiaj je nosi, a więc nie ma tego złego..
Nie spodziewałam się, że to będzie mój – jak do tej pory – ostatni bieg. Dwanaście dni później byłam już w głębokiej depresji związanej z kontuzją. Jak się okazało, to był dopiero początek spłacania tego kredytu, który zaciągałam przez ostatni rok, a może i dłużej.
Trening trenera Jakubowskiego był potężny objętościowo – biegałam około 100 kilometrów tygodniowo – ale jestem pewna, że nie zrobiłabym sobie nim krzywdy. Do przetrenowania się i klęski psychiczno-fizycznej doprowadziłam się ja sama i tylko ja, bez niczyjej pomocy. Nie wiem, co sobie wyobrażałam i jak długo chciałam funkcjonować w taki sposób. W typowym dniu wstawałam przed świtem i robiłam 8-10 km rozbiegania. Potem śniadanie, spacer z psem, następnie ruszałam na siłownię albo na uczelnię. Tak czy inaczej, codziennie jechałam rowerem do centrum. Po południu szłam na trening biegowy na Warszawiankę, a prosto po nim kierowałam się na basen, gdzie przez 40 minut pływałam żabą (niczym innym jeszcze właściwie nie umiałam). To ostatnie nie miało najmniejszego sensu, chyba że ostateczne dobicie się. Nieobce były mi też rozjazdy na trenażerze po 3 godziny dziennie, rozbiegania po 20 km w tempie 4:50/km i inne tego typu atrakcje. Wszystko, byle się nie regenerować. Nieregenerowanie się akurat niespecjalnie mi wychodziło, bo jednak cały czas się poprawiałam i energii miałam co niemiara. Niestety głowa, zwana również banią, była w tej całej konstrukcji najsłabszym elementem. Tak słabym, że kiedy trafiła się kontuzja – teoretycznie do zwalczenia w 6-8 tygodni – umysł stwierdził, że to już chyba pora umierać.
Bardzo dużo się od tego czasu zmieniło. Przez pewien czas myślałam że już po mnie, że w tym aspekcie straciłam absolutnie wszystko. Najpierw jedna kontuzja, potem druga, która jawiła się jako znacznie poważniejsza – i widmo, że będę ją boleśnie odczuwać przez długie lata. No i kompletna rozsypka ogólna. Z wiadomych przyczyn nie opiszę wszystkiego po kolei, bo byłoby to tak długie, że nikt by tego nie czytał, a ten kto by jednak przeczytał, poważnie by się przeraził. Nie widziałam końca tego ciemnego tunelu, nie miałam siły żeby cokolwiek zrobić, czułam się oddalona o tysiąclecia od tego, co było kiedyś. Nie wiem jak to wszystko by się potoczyło, gdyby na mojej drodze nie pojawili się – w sumie trochę szczęśliwym przypadkiem, choć chyba już nie wierzę w przypadki – Mastersi i możliwość pływania u nich. Bardzo szybko poczułam z powrotem tę satysfakcję po dobrze wykonanym treningu, to cudowne uczucie zmęczenia, wyrzut endorfin, słowem: wszystko czego mi tak strasznie brakowało. I od tej pory powoli, stopniowo wszystko się zaczęło układać. Nie tylko w pływaniu.
Kiedy będę mogła powiedzieć, że spłaciłam ten cholerny kredyt? Nie wiem. Może za trzy miesiące, może za pół roku, być może potrwa to jeszcze dłużej.
Teraz jednak, w przeciwieństwie do tego co było kiedyś, wiem – przynajmniej po części – czego chcę i przede wszystkim wiem po co to robię. I wreszcie, choć zachowuję to dla siebie, nie muszę się tych pobudek przerażać.
Dwa lata. Stracone? Na pewno nie. Myślę, że tak musiało być. Mogłabym gdybać, że jeśli przewartościowałabym sobie wcześniej to i owo, to może byłabym już dużo dalej na swojej sportowej ścieżce. Oczywiście że mi tego żal. Ale nic nie dzieje się bez przyczyny. Dokładnie z tego samego braku rozsądku w ogóle zaczęłam spoglądać w stronę sportu. Ale to już temat na oddzielną, pewnie równie długą historię. Co by nie mówić, mój organizm jest strasznie, strasznie kochany, choć łatwiej artykułować mi dla niego wyrazy wdzięczności na papierze niż szanować go w realu. Wybaczył mi masę rzeczy, które teoretycznie powinien pamiętać bardzo długo. Dobry z niego ziomek. Tylko mózg jakby nie do końca taki..