Zawsze byłam i wciąż jestem przekonana, że szkoła w obecnej formie czyni pożytek tylko dzieciakom z najniższych sfer społecznych, pozwalając się im czegokolwiek nauczyć i zmuszając ich do tego, żeby spędzali czas w atmosferze edukacji (powiedzmy) a nie żłopiąc piwo pod trzepakiem. W pozostałych przypadkach szkoła głównie szkodzi. Wybitnych próbuje sprowadzić do parteru, kreatywnych wtłoczyć w sztywne ramy; zdolnym matematykom powiedzieć, że są dyslektykami, a utalentowanym humanistom, że są do niczego, bo nie potrafią liczyć. Edukacja ogólnokształcąca próbuje włożyć w głowy podopiecznych tony zupełnie nieprzydatnych informacji i zrobić z nich encyklopedie, które nie poradzą sobie w prawdziwym życiu. Naprawdę zadziwia mnie, jak wiele zupełnie bezsensownych rzeczy musiałam zakuwać na biologii, geografii, fizyce czy historii (TE DATY!!!!!). Jest tak wiele spraw, w których warto być obeznanym i tak wiele rzeczy, które są ważne do codziennego funkcjonowania – nie ma ich w programie nauczania, więc de facto nie ma ich w ogóle.
Z perspektywy lat (ekhm, idę się rozejrzeć za siwymi włosami na swych skroniach) stwierdzam, że próba przebrnięcia przez niektóre przedmioty na zasadzie Trzech Zet (Zakuć, Zaliczyć, Zapomnieć) nie była wcale wyrazem lenistwa ani młodzieńczego buntu – doskonale wiedziałam co robię i niczego nie żałuję (YOLO). Osiągnęłam już ten etap w życiu, że mogę się uczyć tylko tego co chcę i wreszcie jestem w stanie rozwijać się tylko w tych kierunkach, którymi jestem rzeczywiście zainteresowana. Dorosłość ma oczywiście szereg innych wad, ale ta jedna zaleta jest naprawdę istotna. Tylko czasem przychodzi mi do głowy ta myśl: dlaczego tego nie dowiedziałam się w szkole?
Na ekrany telewizyjne wszedł jakiś czas temu serial “Szkoła”. Obok “Ukrytej prawdy” jest to moja ulubiona produkcja do zabicia czasu na trenażerze rowerowym. Zanim oplujecie monitory ze śmiechu, wstrzymajcie konie i czytajcie dalej. Pierwszy z tych seriali traktuję nie tylko jako zabawną głupotkę… niestety. Widzę czasem komentarze dorosłych na temat poziomu tego serialu, że jest nierealistyczny i że przecież takie straszne rzeczy się w szkołach nie dzieją. O wy biedni, nieświadomi! Otóż dzieją się i dlatego przyklaskuję producentowi “Szkoły”, bo może dzięki temu otworzą się oczy komu trzeba. W szkole – od podstawówki do liceum włącznie – przerobiłam chyba wszystkie dziwne akcje. Byłam “kocona” (no dobra, prawie, bo szczęśliwie moja stopa okuta w glan wystarczająco boleśnie przydepnęła oprawczynię), okradziona (z kluczy do domu, przez koleżankę z klasy), torturowana psychicznie przez rówieśników i nauczyciela (wciąż nie rozumiem jak to się dzieje, że ten nauczyciel ciągle zdobywa nagrody dla najlepszego trenera taekwondo gdzieś-tam), śmiertelnie skonfliktowana z koleżanką z klasy (naprawdę – najpoważniejszy konflikt w moim życiu), bla bla bla. Raz (w gimnazjum) nie wypuszczono nas ze szkoły przez godzinę po lekcjach, bo komuś na korytarzu wypadła z kieszeni wielka saszetka pełna “tajemniczego proszku”, który okazał się amfą. Raz koleżanka wylądowała w szpitalu, bo starsze dziewczyny zaproponowały jej coś, przez co wymagała płukania żołądka i kilkudniowej obserwacji. Moja gimbaza w ogóle była dość patologiczna, choć nie aż tak bardzo jak podstawówki (obydwie). Moja szkolna edukacja to było jakieś jedno wielkie 12-letnie więzienie Alcatraz.
Do czego jednak zmierzam w ten piękny dzień Edukacji Narodowej? Do sedna sprawy, czyli do kwestii nauczycieli. W mojej opinii nauczyciele, z którymi przyszło mi się spotkać w tym niekrótkim czasie, dzielą się na beznadziejnych, neutralnych/bezbarwnych i wybitnych. Było też kilku takich, którzy w ogóle wymykali się wszelkim schematom, tacy jak pan od matematyki w gdańskiej “dziewiątce”, co do którego wciąż mam ambiwalentne uczucia. Z jednej strony przez całe trzy lata miałam wrażenie, że nienawidzi mnie za moją dysmatmę, z drugiej strony wiedziałam, że on nawet największą sympatię wyraża takim tonem, że człowiek czuje się śmieciem (innymi słowy, wszystko jest u niego na jeden, pozdro dla kumatych). Tak czy inaczej spotkałam na swojej drodze (zbyt) wielu nauczycieli, którzy stawiali tak wielki mur pomiędzy sobą a uczniami, tak bardzo patrzyli na nich z góry i byli tak antysocjalni, że trudno było ich szczerze szanować (choć zapewne taki był cel stawiania tego muru). Potem gdy poszłam na studia byłam w gigantycznym szoku, że można skontaktować się z wykładowcą mejlowo (na niższych szczeblach edukacji uczeń najwyraźniej nie był godzien, aby dostąpić takiego zaszczytu) albo nawet – szok i niedowierzanie – w imieniu grupy zajęciowej zaprosić go po ćwiczeniach na piwo. Skąd ta różnica w traktowaniu uczniów? Czy w ciągu 3-miesięcznych wakacji pomiędzy maturą a rozpoczęciem roku akademickiego zachodzi w człowieku jakaś wielka transformacja, która zamienia go z głupawego nastolatka w dojrzałego, poważnego człowieka, którego wreszcie można traktować jak równego sobie? No chyba jednak nie. Dojrzali licealiści niczym się nie różnią od dojrzałych studentów i odwrotnie. To nie zależy od wieku.
Nauczyciel-legenda. Dzięki jego mądrościom matmy w liceum nie będę wspominać wyłącznie okropnie 🙂 Fot. Facebook |
Na uczelni nie spotkałam już ani jednego wykładowcy, który traktowałby nas jak podludzi. Owszem, zdarzały się osobowości, z którymi trudno było złapać nić porozumienia, ale to wciąż byli ciekawi i godni szacunku ludzie. Ale żeby nie było – w każdej z moich poprzednich szkół był ktoś, kto ratował sytuację. Już w pierwszej klasie szkoły podstawowej trafiłam do klasy prowadzonej przez fantastyczną nauczycielkę, panią Basię Ratajczyk. Do dzisiaj doskonale ją pamiętam i jestem jej wdzięczna, że robiła z nami dokładnie to, co w mojej opinii powinna robić wychowawczyni. Lekcje pisania literek i dodawania pamiętam jak przez mgłę, ale sytuacje z prawdziwego życia, które pani Basia z nami przerabiała, na zawsze zostaną mi w pamięci. Każdemu dzieciakowi życzę takiego dobrego, mądrego, empatycznego i zaangażowanego wychowawcy. W drugiej podstawówce, do której przeniosłam się w czwartej klasie, niestety nie było pod tym względem tak kolorowo. Stamtąd najlepiej wspominam panią od polskiego, bo była dla nas dobra i bo lubiłam polski, oraz pana od WF-u, który w rzeczy samej uczył nas wuefu, co jest chyba dość niespotykane. Gimnazjum wolałabym chyba całkiem wyrzucić z pamięci. Pośród kadry pedagogicznej znalazłabym cały festiwal osobowości, w dużej mierze dość pozytywny. Nawet będąc uczennicą tej szkoły rozmyślałam nad tym, że tacy mądrzy nauczyciele trafili na tak paskudny rejon i mają w szkole dresiarnię przemieszaną z gangiem narkotykowym. Niechlubnym wyjątkiem fajności był oczywiście pan od wuefu, dzięki któremu miałam uraz do wszelkiego rodzaju sportów przez kolejne 6 lat. W liceum miałam cały kalejdoskop nauczycieli i tu wreszcie trafiłam na nauczycielkę-mentorkę, panią od polskiego. Co dość zabawne (albo i nie), na jej lekcjach przez bite trzy lata milczałam jak zaklęta. Serio, oprócz “dzień dobry”, “do widzenia”, “dziękuję” oraz “jestem”, powiedziałam może jedno, góra dwa słowa. Cóż, 45 minut albo półtorej godziny grupowego rozkminiania nad wierszem to było dla mnie za dużo; zawsze po pięciu minutach lekcji miałam gotowy zestaw wniosków w głowie i w zeszycie i byłam przekonana, że w tym wszystkim musi być jakiś haczyk. Czasem był, bo miałam zupełnie inne przemyślenia niż to, co autor podobno miał na myśli, a że nade wszystko nie chciałam wyjść na barana przed swoją guru, wolałam już nic nie mówić niż powiedzieć coś idiotycznego. Wciąż mam w domu (tym warszawskim, no bo już bez przesady) wszystkie zeszyty i podręczniki z lekcji z liceum i wciąż często wspominam te zajęcia. Przy okazji omawiania najróżniejszych poezji często wchodziliśmy w tematy poboczne, życiowe – to znaczy klasa wchodziła, a ja się temu przysłuchiwałam ze swojego bezpiecznego kącika – a to nierzadko było dla mnie potężną inspiracją i nauką, czasem wesołą, często gorzką. Co powiedziała, było dla mnie święte.
Ufff, jak dobrze, że mam to już za sobą. Z jakichś-tam powodów to właśnie czasy liceum będę wspominać jako najfajniejsze, najlepsze, najbardziej beztroskie lata życia. Choć oczywiście w tamtym czasie nie chciało mi się uwierzyć, jak ktoś mi mówił że tak będzie. Ale czy bym jeszcze do tego wróciła? Nieeee….
A na studiach to już było tylko dobrze, bardzo dobrze albo cudownie. Ale o wykładowcach już nic nie napiszę, bo wiem że niektórzy z nich (i chyba nietrudno się domyślić, że to ci z drugiej i trzeciej z wymienionych wyżej kategorii) czasem tu zaglądają. Niech zatem wiedzą, że ich lubię, szanuję, zawsze będę polecać innym studenciakom i doskonale wspominać 🙂