Tydzień temu byłam bardzo ciekawa, co będę w stanie napisać po pierwszym z trzech tygodni z serii “fast and furious”. Miałam nadzieję, że nie będzie to nic w rodzaju “trochę przegięłam pałę, zdechłam ze zmęczenia już w środę, a od piątku już nie ma co zbierać’. I nie jest! Jest super!
Przede wszystkim puszczają mi pewne granice w głowie. Przesuwają mi się standardy myślenia o tym, co to jest mocno i szybko, co jest do wytrzymania, co jest do zrobienia i jakim kosztem. Każdy kolejny trening to następna cenna cegiełka w procesie budowania sportowej pewności siebie. Coraz częściej jestem w stanie z czystym sumieniem mentalnie poklepać się po ramieniu i pomyśleć: “Serio to zrobiłaś! Dobra robota!”. Co wieczór zasypiam zmęczona, ale co rano endorfinowy boost wykatapultowuje mnie z łóżka i wiem, że czeka mnie kolejny dobry dzień. Nawet w sobotę o 4:38, kiedy zrywam się, bo czas na baseeee….eeee, no może nie tym razem.
Najtrudniejsza w tym tygodniu była środa. “Na obiad” miałam do przekręcenia półtorej godziny na trenażerze z mocnym, siłowym zadaniem – 4×10 minut z przerwą 3 minuty. Waty były dość zacne jak na takie odcinki, a co najgorsze, kadencja miała nie wzrosnąć powyżej 70 obrotów na minutę – czyli: chamska przepychanka. Tętno nie było wysokie, a mimo to było mało komfortowo… Myśl o wyjściu na krótką, 4-kilometrową zakładkę jawiła się jako wprost niemożliwa. Zsiadłam (spełzłam) z roweru, wylazłam na bieg na ołowianych nogach i… pobiegłam! Hell yeah, nie tylko byłam w stanie przebierać normalnie nogami, ale wręcz czułam, że w ten sposób wypoczywają mi zmęczone rowerem nogi. Szok i niedowierzanie, zaczęła się nowa era 🙂
Po siłowym hardkorku dla mięśni, od czwartku biegało się fantastycznie. Rano zrobiłam najcięższy w tym tygodniu trening na basenie – taki po którym musiałam położyć się na 15 minut na macie fakira (polecam). Wstałam po godzinie kamiennego snu na macie na podłodze, nie wiedząc do końca gdzie właściwie się znajduję i jak się nazywam. W każdym razie na popołudnie miałam zaplanowany bieg w drugim/trzecim zakresie (3×12 minut ze średnim tętnem 170-175) i wyszedł prawie idealnie. Prawie, bo mój perfekcjonistyczny umysł nie może przeboleć, że średnie tętno odcinków powychodziło mi na poziomie 169 🙂 Za to tempo – bajka, a zakwaszenie – druga, jeszcze ciekawsza bajka. Po pierwszym odcinku (który akurat był pod górę) Wojtek nie chciał mi powiedzieć, ile wyszło, i całe szczęście, bo było 4.7mmol. Po drugim – 3.7, po trzecim – 2.5, a po dziesięciu minutach truchtu spadło do 0.7 mmola. I weź tu człowieku uznaj, że zrobiłeś dobry trening i że wcale to nie jest lamerskie, że bolą cię teraz nogi…
Walczę w wodzie o poprawę pociągnięcia w kraulu, bo nie kończę ruchu i macham łapami bez sensu. Sześć razy w tygodniu podczas ćwiczeń ogólnorozwojowych łapię się za gumy Stretchcordz i nie ma że boli, lecę 3 serie po 30 powtórzeń na sucho. Nic wielkiego, ale po porannych treningach to naprawdę potrafi boleć i ostro zaciskam zęby, żeby wyrobić to do końca. Mam wrażenie, że powoli coś się w tym temacie rusza, a to najważniejsze. Łapy mam jednak trochę skasowane. W piątek zostały zabite razem z łopatkami, ale tym razem delfinem. Z dziewięciu kilometrów przepłyniętych tego dnia, dwa i pół pokonałam delfinem, holy shit. Delfin jak delfin, w sumie było spoko, ale łopatki cierpiały przez cały dzień, po czym poszły ze mną na drugie pływanie i przekroczyły chyba krytyczny poziom zmasakrowania. Wieczorem, kiedy położyłam się na piłce z kolcami, ból łopatki czułam gdzieś w środku głowy.
Pasjami wyginam się na macie, roluję, wałkuję i męczę bolące miejsca piłką z kolcami lub bez nich. Naprawdę zaczęłam być freakiem w tej kwestii – idę na matę z myślą, że poroluję się kwadrans, a potem się dziwię, że zajęło mi to pełną godzinę. Być może niedługo dotrę do końca YouTube’a, bo to mój towarzysz niedoli, ale tak wkręciłam się w tę część treningu, że mogę się torturować równie długo także bez bodźców zewnętrznych. Nie odpuszczam, bo teraz już wiem, jak ogromne korzyści to przynosi.
Najtrudniejszy trening został mi na niedzielę. O tego typu zadaniach myślę na cztery dni przed, a w dniu treningu od rana jestem beznadziejnie skoncentrowana na tym co mam zrobić. Beznadziejnie, bo bez kija do mnie nie podchodź. Niczym konstruktywnym się nie zajmę, bo myślę o treningu. Jestem niemiła, zestresowana i opryskliwa. No dobrze, może nie zawsze to przybiera aż tak drastyczną formę, ale nie ze mną wtedy śmieszki-heheszki. Czego ja się tak cykam? No cykadą jestem pierwszorzędną. Tyle rzeczy może pójść nie tak, przy czym na pierwszym miejscu wciąż jest obawa przed tym, czy moje poskręcane wnętrzności pozwolą mi dokończyć mocne bieganie, czy też może mnie uduszą (to jest temat na oddzielny wpis, bo już tego nie robią, co wciąż piszę z wielką obawą, ale Boże, to jest naprawdę niesamowite co się wydarzyło). Boję się że się okaże, że ból jest większy niż ten, którego się spodziewałam, i że głowa tego nie wytrzyma i odpuści. I tak dalej, i tak dalej. Generalnie zachowuję się jakbym szła właśnie na rozmowę o pracę, na której mi bardzo zależy. Ale w sumie właśnie dokładnie to robię. Więc może muszę to po prostu zaakceptować, tak jak moje ciało uczy się akceptować to co mu funduję. Jest dobrze. I nie pamiętam kiedy było tak szybko!
Niczego mi więcej nie potrzeba niż wciąż tej samej dobrej, wznoszącej fali. Mogę być ascetycznym mnichem żyjącym w lepiance i wychodzącym z niej tylko na treningi, serio – “wypłata” za to jest absolutnie satysfakcjonująca. Tylko spokoju! Szczytem ekstrawagancji jest dla mnie planowany wyjazd do Warszawy na pięć dni, jaki planujemy w przyszłym tygodniu, bo przecież pojawi się tyle pokus, rozproszeń i spraw do załatwienia. I muszę iść do Urzędu Dzielnicy. To straszne – trzymajcie kciuki.