Tydzień temu darowałam sobie podsumowanie tygodnia, bo ani nie wystartowałam w biegu na piątkę, z którym wiązałam nadzieję na znaczne poprawienie życiówki, ani nie byłam pod koniec tygodnia w nastroju do opisywania tygodnia, który równią pochyłą spadł w przepaść. Było dobrze, było bardzo dobrze, a potem… Tylko spokojnie, nie wpadaj w panikę, nie wpadaj w pa… OOOOFAKENSZIT.
Poprzedni tydzień był tak zwanym tygodniem regeneracyjnym, czyli przejściem pomiędzy trzytygodniowymi mikrocyklami. Od poniedziałku było słabo – zaczęło mnie coś brać, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Około południa zaczął się potworny ból głowy, który ewoluował do tego poziomu, który nie pozwala normalnie funkcjonować. Pojechałam na drugi trening na basenie, ale nie do końca pamiętam, co w ogóle pływałam. Wróciłam do domu, zleciłam Wojtkowi wyjście na wieczorny spacer z psami i padłam trupem do łóżka o 19:45.
W ten sposób niestety zazwyczaj zaczynały mi się przeboje z zatokami. Dawno już nic się z nimi nie działo, więc miałam nadzieję, że to fałszywy alarm. Jak się potem przekonałam, niestety nie, ale o tym za chwilę… We wtorek pobiegałam i było zupełnie w porządku, choć wywlokłam się na trening dopiero w południe, a wcześniej leżałam niczym zombie i rozmyślałam o tym, jak strasznie na nic nie mam ochoty. Produktywność zero, kreatywność minus milion. Zlekceważyłam to i wręcz się irytowałam sama na siebie, bo zwykle nie pozwalam sobie na takie stany. Ma mi się chcieć i już. Potem byłam jeszcze na basenie, też niby wszystko spoko. Środa – poranne pływanie i popołudniowa zakładka rowerowo-biegowa. Bardzo dobry dzień i to pomimo krwawej masakry u dentysty, który wypalał mi dziąsło (fazowe uczucie, niestety po odpuszczeniu znieczulenia robi się nieciekawie). W czwartek basen i bieganie, wszystko w porządku, choć bez specjalnego szału, a w piątek po porannym pływaniu po prostu padłam. Znowu głowa, czyli najgorzej, a potem doszło jeszcze ogólne uczucie, że jest bardzo nie tak, i to tym razem bezkompromisowo. Następnego dnia miałam pobiec w zawodach na piątkę i jeszcze się łudziłam, że arsenał witaminy C, czosnek i Theraflu mi to umożliwią, ale w sobotę sekundę po zadzwonieniu budzika wiedziałam, że absolutnie nie ma takiej opcji. W weekend kasłałam, smarkałam, smuciłam się i nie trenowałam. Niefajnie. Niewiele mi potrzeba, żeby wpaść w nastrój filozoficzno-egzystencjalno-ojakwszystkojestokropnie, kiedy nie trenuję.
W poniedziałek pojechałam planowo na dwa treningi na basenie i czułam się naprawdę dobrze, ale niestety zaczęło się rozjaśniać, że znowu mój organizm poradził sobie z jako taką infekcją, ale nie z samymi zatokami. Już kilka razy było tak, że wzbraniałam się z wzięciem antybiotyku i przez kilka tygodni bez sensu bujałam się z gruźliczym kaszlem i zatkanym nosem. W środę zdecydowałam się więc zaprzyjaźnić ze swoim bakteriobójcą i podobnie jak wcześniej, także tym razem poszło szybko, sprawnie i bezboleśnie. Muszę przy tym podkreślić, że w środę osiągnęłam już apogeum uczucia beznadziejności, rozsypania formy i sensu życia, zwłaszcza że cały dzień lało, wiało i zamiast godzinnego haratania na rowerze po lesie udało nam się pojechać na całe dwadzieścia minut, bo rower Wojtka niespodziewanie odmówił współpracy.
W czwartek miałam trening biegowy, który był dopiero drugim bieganiem w tym tygodniu – pierwszym była luźna szóstka we wtorek. Wcześniej biegałam w poprzedni czwartek… Nienawidzę tak długo nie biegać, zwłaszcza jeśli wcześniej byłam na super wznoszącej fali. Nie wiem jak to teraz będzie, nie wiem co mnie czeka, a moje czwartkowe samopoczucie było epickie: całkowity mentalny zgon. Do tego było okropnie zimno i non stop lał deszcz, a ja nie wiedziałam, czy jestem bardziej zdrowa czy bardziej chora. Wywlekłam się na to bieganie z zerowym entuzjazmem – tym bardziej zdziwiłam się, że tak dobrze, luźno mi się biegnie. Jak mały robocik, jakby niechętna głowa działała niezależnie od rześkich nóg. Przed wyjściem, przekonana o swej głębokiej beznadziei, ukryłam sobie zegarek pod górą rękawów i nie zamierzałam go odsłaniać, bo mimo wszystko czułam, że jedno spojrzenie, jeden wniosek o tym, że biegnę wolno i ślamazarnie, i położę się krzyżem na runie leśnym w TPK i odmówię dalszej współpracy. Wraz z kolejnymi kilometrami narastało uczucie, że głowa i nogi pracują niezależnie. Giry niesie jak wściekłe, a głowie bardzo się nie podoba, że musi robić cokolwiek. O dziwo trening wyszedł nie tylko bardzo dobrze, lecz także zaskakująco szybko…
W piątek wreszcie poczułam, że wyzdrowiałam! To było naprawdę cudowne uczucie, więc humor wrócił z nadwyżką. Tego dnia przepłynęłam samotnie 10.100m w basenie, niestety według własnych rozpisek treningowych. Rano 5.800, po południu dorzuciłam 4.300. Rano zrobiłam sobie “rozpływanie plus”, to znaczy luźny trening z drobnymi akcentami, a po południu rozpływanie o zerowej intensywności, ale z elementami technicznymi, które są u mnie bardzo potrzebujące. W końcu naprawdę udany treningowo dzień. Sobota bez wielkich historii – krótkie rozbieganie z samego rana (cudownie być zdrowym i móc wyjść na trening bez zastanawiania się, czy mnie nie przewieje, czy na pewno powinnam wychodzić i tak dalej), po południu trenażer zamiast roweru w plenerze, bo znowu padało przez cały dzień (hasztag wgdyniniepada…). Kręcenie przed telewizorem nie brzmiało jak spełnienie marzeń, ale ostatecznie uratowało mnie przed zeżarciem kilograma sałatki jarzynowej własnej roboty. Nie wiem jak to działa, ale gdy w grę wchodzi sałatka jarzynowa, to mam na nią chyba jakiś oddzielny żołądek…
Dziś znowu bardzo dobry dzień treningowy i powoli odzyskuję wiarę w to, że nie musiałam wcale wiele stracić przez te ostatnie errory i przeboje zdrowotne. Mam wrażenie, że przebimbałam cały tydzień i nie jest dobrze, ale jakby nie patrzeć, przebiłam w tym tygodniu 20 godzin treningowych… Na interwałach na podbiegu było naprawdę dobrze, swobodnie i nogę znowu niosło jak wściekłą. Tętno niestety jest jeszcze wyraźnie wyższe niż przed choróbskiem, ale najważniejsze, że idzie już dziarsko ku dobremu. Po południu odpaliliśmy rowery górskie… tak, górskie! Jakiś czas temu wystawiłam swojego Anthema na sprzedaż, bo nie byłam w stanie się z nim polubić, zresztą jak z żadnym poprzednim mtb. Po prostu nie i już, za to na przełajówce bawiłam się świetnie. Postanowiłam dać mu ostatnią, najostatniejszą szansę i… jestem naprawdę zaskoczona, bo pojawiła się szansa, że jeszcze się dogadamy. Po sztywnej, “chudej” przełajce mięciutki full był miłym zaskoczeniem. Co więcej, czerpię coraz większą przyjemność z jazdy po lasach. Ale to nie jest dziwne, biorąc pod uwagę miejsce w którym mieszkam. Za to kochana szosunia w tym roku nie widziała jeszcze świata zewnętrznego, a lada chwila zaczynam się na niej ścigać – oj niedobrze…