Drugi start w Przywidzu za mną! Zacznę może od tego, że na szczęście nie należę do osób, które opowiadają wszem wobec, że się nie uczyły do egzaminu i w ogóle nic nie umieją, a potem jakimś cudem dostają z niego piątkę z plusem 🙂 Podobnie jest z zawodami. Jeśli przed startem marudzę, że czuję się kiepsko, że coś tam kulało w przygotowaniach albo dopiero co wyszłam z kontuzji i nie za dużo trenowałam, to znaczy że właśnie tak było i rzeczywiście jestem pełna obaw i wątpliwości. Przed Przywidzem na szczęście nie było na co narzekać! Obawy były, ale skończyły się wraz z nadejściem Kolejnego Dobrego Tygodnia Dla Sportowca.
Cudowne jest uczucie wyzdrowienia z zapalenia zatok, które zaczęło powoli przechodzić w swoją ulubioną formę, czyli niby-jest-zupełnie-dobrze-ale-jednak-coś-niebardzo. Po raz kolejny antybiotyk okazał się najlepszym przyjacielem człowieka. Nie znoszę faszerować się jakimikolwiek lekarstwami, antybiotyków unikam jak ognia, ale fakt jest taki, że gdy mogą mi pomóc, to pomagają od razu. Obawy dotyczące utraty formy przez kilka dni bez treningów okazały się zupełnie nieuzasadnione i mijający tydzień był sportowo naprawdę udany. Żeby nie rozpisywać się za bardzo we wpisie, który ma być poświęcony głównie niedzielnemu startowi napiszę tylko, że w środę zrobiłam absurdalnie dobrą zakładkę rowerowo-biegową – tak dobrą, że byłam głęboko zaskoczona, jak mocno i przyjemnie poszło. Przyznaję, że rozbiegań po 4:25 jeszcze mi się nie zdarzało robić, zwłaszcza po rowerze… W czwartek jeszcze utwierdziłam się w przekonaniu, że wszystko jest w porządku, bo gdy wylazłam wreszcie na rozbieganie, którego strasznie mi się nie chciało robić, znowu na zupełnym luzie biegłam jak jakaś dzika pantera. Fakt, że (niestety) mam teraz głównie luźne treningi w basenie, więc odczucie pozostałych dyscyplin jest też trochę inne.
Rok temu też startowałam w Przywidzu – relacja jest tutaj – i bardzo się cieszyłam, że znowu mam taką okazję. Dopiero kiedy historia tak dosłownie zatacza koło, jestem w stanie sobie uświadomić, że naprawdę jestem inną zawodniczką niż rok temu. Zdarzyło się wiele rzeczy na plus i chyba żadnej na minus. Czułam się dużo lepiej przygotowana i spokojna na ten pre-początek sezonu.
Jeśli chodzi o mój start, mam BARDZO ambiwalentne uczucia. Od wczoraj mocno nad tym wszystkim rozkminiam i na szczęście czas działa na moją korzyść, jeśli chodzi o prymat rozumu nad emocjami 😉 Przede wszystkim szalenie się cieszę, że wreszcie po zawodach boli mnie wszystko oprócz wnętrzności. Chyba naprawdę udało się naprawić moje flaki. Do tej pory jeśli udało mi się ukończyć zawody bez tragicznej kolki, to było święto lasu i zawsze musiałam zastanawiać się: ile byłabym w stanie pobiec, gdyby nie to, że znowu nie mogłam oddychać? Nie zliczę, ile razy musiałam wysłuchiwać, że “złapała mnie kolka na biegu, bo za mocno pojechałam rower” i ile razy tłumaczyć, że (daj Boże) ZAWSZE będę jechać rower na maksa swoich możliwości, a jeśli kiedyś odpuszczę “żeby lepiej pobiec” – zwłaszcza w zawodach treningowych, a nie tam, gdzie muszę kalkulować i pilnować miejsca – to znaczy że czas na zmianę dyscypliny na szachy. W każdym razie w tym sezonie bieganie po rowerze to zupełnie co innego niż było w poprzednich latach. W związku z tym najtrudniejszym zadaniem na start w duathlonie było: zapomnieć o tym, co było i nie zablokować się psychicznie. Innymi słowy: starać się nie myśleć o tym, że po rowerze skończy się dla mnie zabawa, a zacznie umieranie. Marzyłam o tym, żeby wreszcie cierpieć z powodu intensywności wysiłku, a nie poskręcania wnętrzności…
Jak widać, jestem zniesmaczona pojawieniem się kolejnej górki na trasie 😀 |
Jeśli chodzi o bieganie, to jestem w sumie pozytywnie zaskoczona, bo im dalej, tym lepiej i swobodniej mi się biegło – i to dotyczy obydwu części, pierwszej i ostatniej. Co prawda etap po rowerze był trochę koszmarny i dość wolny, ale nieporównywalnie bardziej udany pod względem samopoczucia niż kiedykolwiek wcześniej. Tempo jestem w stanie sobie trochę wybaczyć, gdy wezmę pod uwagę kilometr biegu po lesie pod górkę 😉 To, czego nie mogę sobie przebaczyć to moc na rowerze. Liczyłam na sporo więcej. To była moja druga jazda na szosie w tym roku (“na szosie na szosie”, tj. w plenerze). Emondzia została wypuszczona z trenażera dopiero w poniedziałek – pojechaliśmy przejechać się po trasie w Przywidzu. Po raz pierwszy miałam okazję przetestować pomiar mocy w korbie “w naturalnych warunkach” i byłam bardzo zdziwiona, że luźno kręcę o wiele wyższe waty niż przed telewizorem. Myślałam wobec tego, że na zawodach będzie ubermoc, a jednak nie było. Dlaczego? Powodów może być kilka, a jak to zwykle bywa, podstawowym może być brak treningu kolarskiego 😉 Zrobiłam co prawda trochę treningów na trenażerze, na niektórych nawet zanosiłam się płaczem (lol), ale jakby na to nie spojrzeć, jeżdżę dwa razy w tygodniu: raz do półtorej godziny na trenażerze z mocniejszym akcentem i drugi raz po lesie na przełajówce/mtb albo luźniutko do dwóch godzin na trenażerze. Trudno to chyba nazwać porządną pracą. Tak czy inaczej, pisałam to wielokrotnie i napiszę jeszcze raz: rower to moja najulubieńsza dyscyplina i najłatwiej się w niej poprawiam… i chyba właśnie dlatego najmniej ją trenuję. Druga sprawa, wynikająca z pierwszej: prawie w ogóle nie dokręcałam na zjazdach (których kilka było) – było wietrznie, ślisko, dość ciasno na drugiej i trzeciej pętli, a ja znajdowałam się na bardzo bezpiecznej trzeciej pozycji (druga bardzo daleko przede mną i czwarta daleko za mną), więc zaczęłam przedkładać niezabicie się na zakręcie nad wszystko inne 😉
Z drugiej strony: rok temu w Przywidzu trasa miała tylko dwa okrążenia na rowerze, a wczoraj pojechałam z lepszą średnią na dokładnie tym samym średnim tętnie. A przeliczając liczbę W/kg osiągnęłam wczoraj odrobinę lepszy wynik niż podczas czasówki w Orzeszu trzy lata temu, kiedy wydawało mi się, że poszło mi rewelacyjnie 😉 Ech, jakie to wszystko jest relatywne. Nie wiem co o tym sądzić, ale to na szczęście nie moja broszka, ja tu jestem tylko od przebierania nogami.
Jeśli chodzi o organizację zawodów, to trudno się do czegokolwiek przyczepić – ekipa 3athlete zamówiła nawet pogodę. Do poprawki zaliczyłabym jedynie kwestię wydawania rowerów ze strefy zmian – do wyjścia ustawiła się gigantyczna kolejka, na tyle wielka, że za pierwszym podejściem nie udało mi się odebrać sprzętu, bo musiałam iść na dekorację. Warto byłoby na przyszłość jakoś usprawnić ten element. Poza tym super, a do tego całe mnóstwo miłych znajomych spotkanych na zawodach!
Na koniec dodam jeszcze, że po dwóch latach udanej współpracy z Polarem V800 przesiadłam się na Garmina 920xt. Pierwsze wrażenie jest bardzo pozytywne i widzę już kilka elementów, które są lepsze lub lepiej dopracowane niż w Polarze. Będzie mi pewnie brakowało funkcji lapowania przez pacnięcie w ekran (ciekawa jestem ile razy pacnę w Garmina i po jakim czasie zorientuje się, że nie tym razem) i procentowego wyliczania dziennej aktywności (co za amatorka:)), ale chyba polubimy się z nowym sprzęcichem. Wreszcie mam wszystkie dane w jednym urządzeniu.
Możliwość komentowania została wyłączona.