Relacje z zawodów najlepiej wchodzą na świeżo! Więc zanim usiądę jutro do nadrabiania zaległości i bieżących robót, piszę. Wreszcie triathloniści stali się triathlonistami. W tym roku były już starty duathlonowe, aquathlonowe, pływackie i biegowe, ale na ten najważniejszy, czyli triathlon, przyszło mi trochę poczekać.
Jeszcze słowem wstępu. Tak sobie myślę, że jeśli ktoś przebywa ze mną tylko przez chwilę albo usłyszy o jakimś śmiesznym fakapie z moim udziałem, to może sobie pomyśleć, że śmieszki i heheszki. Ale jak się nad tym głębiej zastanowić, to okazuje się, że ja jestem jakimś twórcą kwasów, matką dziwnych przypadków i człowiekiem-errorem. Nie szukając daleko: sobota 8:30, wyjeżdżam z parkingu na lotnisku w Gdańsku. Podjeżdżam do bramki, wkładam bilecik, a on spada na ziemię. Uchylam więc drzwi fury i orientuję się, że aby wyjść na zewnątrz muszę przejść w stan półpłynny, bo jestem w pułapce. Wypełzam stamtąd w końcu, schylam się po bilecik, a on zaczyna się ze mną bawić w berka i odfruwa coraz dalej. Oczywiście samochód dalej stoi przy bramce z uchylonymi drzwiami i uruchomionym silnikiem. Sobota 10:00, wyjechaliśmy w drogę. Sięgam po butelkę coli, wesoło ją otwieram, a ona robi spektakularny exodus. Jedziemy pięknym, nowiutkim Passatem, więc nie przychodzi mi nawet do głowy, żeby skalać dywanik lub tapicerkę choćby kroplą napoju, zatem wszystko wylewam na siebie. Jeszcze tylko 5 godzin podróży i będę mogła się przebrać, spox. Sobota 12:00, zatrzymujemy się na stacji benzynowej, kupujemy żarełko i kawę. Wsiadamy do samochodu, Wojtek kątem oka zauważa, że wtryniam papierek do bocznego schowka i rozkazuje mi to wyrzucić do kosza na śmieci, póki stoimy. Po krótkiej wymianie zdań, jako głęboko niezadowolona królewna, której ktoś śmiał mi coś rozkazać i nie znieść sprzeciwu, wyłażę z samochodu i postanawiam sprytnie skrócić sobie drogę do kosza – tak bardzo sprytnie, że nadziewam się na podstępny krzak i kolejne pięć minut Wojtek wydłubuje mi z pleców kolce. I tak dalej, i tak dalej. I to wszystko naprawdę się nie dzieje dlatego, że braknie mi przygód w życiu, albo że nie myśłę, albo nie wiem co jeszcze. Chyba po prostu w głębi duszy cały czas mam 12 lat.
No więc jak widzicie, Wojtek na co dzień musi wykazać się nie lada wyrozumiałością, skoro jest w stanie ze stoickim spokojem znieść na przykład wydziabywanie z pleców swojej klejącej od coca-coli dziewczyny kolców krzaka. Ale kto z kim przestaje, takim się staje, więc jednak gdzieś te mikrofakapy się kumulują i potem manifestują się na przykład poprzez zapomnienie klocków hamulcowych do moich startowych kół.
A może to po prostu zemsta.
W każdym razie bardzo, bardzo, bardzo chciałam wreszcie przetestować swoje śliczne szyteczki w warunkach bojowych i równie bardzo byłam świadoma tego, że dopóki mój udział w zawodach triathlonowych opiera się na gonieniu pływaczek, to jechanie na ciężkich treningowych kołach nie zrobi mi dobrze. No więc trochę się wkurwiłam, Wojtek się też wkurwił, ja się wkurwiłam że Wojtek się wkurwił że ja się wkurwiłam i wpadliśmy w takie wkurwowe perpetuum mobile i atmosfera się nieco zagęściła. Od rozwodu uratowało nas chyba tylko to, że nie da się rozwieść przed ślubem. No i to, że to start o nie najwyższym priorytecie. Że już nie wspomnę o tym, że to mój sprzęt i mój problem, że ja nawet nie wiem, że do danych kół trzeba mieć w ogóle jakieś inne akcesoria.
No i, nie oszukujmy się, jest jak jest i to że nie mogę pojechać na superszybkich kołach to NIE jest największy z moich startowych problemów. Nie wiem dlaczego tak trudno jest przyjąć mojemu mózgowi, że strefy zmian są naprawdę szalenie ważne w triathlonie oraz że jeśli się ich nie trenuje, to nie będzie się w nich sprawnie ogarniać, zwłaszcza jeśli jest się tak potwornie antymanualnym człowiekiem jak ja. Po raz kolejny spędziłam w strefach wielokrotnie za dużo czasu, po raz kolejny uciekła mi przez to grupa na rowerze. Ogólnie żal.pl i tak być nie może i chyba na szczęście zaczynam sobie uświadamiać, jak bardzo to jest żałosne.
Jeśli chodzi o sam start, to jestem umiarkowanie zadowolona. Jest słodko-gorzko, sama nie wiem co bardziej. Progres jest duży, ale chciałoby się więcej i szybciej. Cały czas pływam o co najmniej 30 sekund za wolno na te 750m. To już nie trzy minuty, ale to wciąż za wolno. Na T1 spuszczam zasłonę milczenia i postanawiam poprawę. Na rowerze było w porządku, na biegu zdecydowanie lepiej niż w poprzednich sezonach, choć cały dystans biegłam w kompletnej samotności, a to smuteczek.
No i tyle chyba. Za tydzień kolejne wyzwanie (1/8 IM Elbląg), potem Mistrzostwa Polski w Suszu i być może jedne zawody zagraniczne, które na razie stoją pod znakiem zapytania, bo nie jestem zawodniczką objętą szkoleniem związkowym i oficjalnie nie mogę pojechać na te zawody (jeśli to brzmi niezrozumiale to niestety nie jestem w stanie tego wyjaśnić, bo dla mnie też). Ogólnie rzecz ujmując, z każdym startem jest coraz fajniej. Jak sobie przypomnę, co się działo w pierwszym czy drugim moim sezonie triathlonowym, to o Boże drogi i wszyscy święci – żeby to skomentować, musiałabym się mocno rozpisywać.
Więc w skrócie, to całe szczęście, że starczyło mi cierpliwości, żeby doczekać lepszych czasów. Okej, wróć, z cierpliwością to u mnie nie jest najlepiej. No to całe szczęście, że starczyło mi determinacji, łez i chyba takiego najzwyczajniejszego i zarazem niezwyczajnego przekonania, że to jest coś, co chcę i co zamierzam w życiu robić. Jeszcze parę lat i wszystko się może zdarzyć 🙂
Możliwość komentowania została wyłączona.