Zmiana czasu na zimowy to ostateczne potwierdzenie na to, że zaczęła się obrzydliwa połowa roku. Niezmiennie nie cierpię tego o której teraz robi się ciemno. A przez prawie dwa miesiące będzie pod tym względem tylko gorzej. Jeszcze gorzej.
Ale nie ma tego złego. Mimo wszystko staram się szukać pozytywów, a największym pozytywem, jaki udało mi się do tej pory znaleźć jest to, że rozpoczął się właśnie czas spokojnych przygotowań do kolejnego sezonu. Żadna niewidzialna siła nie wygania mnie z domu, nie każe zdobywać świata, eksplorować bliskich i dalekich terenów, przemierzać kilometrów brzegiem morza, cieszyć się słońcem, bla bla bla. Wręcz przeciwnie. To już jest ten czas, kiedy wyjście z psami pod blok wymaga skomplikowanych procedur ubierania się, wycierania psom ubłoconych łap, przebierania się z mokrych ciuchów – obejmujących więcej czasu niż samo przebywanie na zewnątrz. Które, choć krótkie, bywa przykrym wydarzeniem. A więc mam idealne warunki do zamulania, oh wait, do regeneracji między treningami. Do rolowania, rozciągania i takich-tam-różnych w towarzystwie stukilometrowej playlisty na YouTube’ie (czekała całe lato). No i do pływania, bo właśnie teraz najfajniej jest w ciemności i zimności wskoczyć do ciepłej wody na jasnej pływalni.
Zatem z powrotem staję się nerdem, który układa sobie te sportowe i okołosportowe puzzle i próbuje uzyskać z nich spójną całość. I chociaż trudno w to uwierzyć, gdy widzi się mnie na przykład o 20:45 (zombie mode albo, jak by to powiedziała Małgorzata Rozenek-Majdan “Nie mów do mnie teraz”), to cały ten proces jest paskudnie satysfakcjonujący. Mówiąc szczerze, absolutnie wystarczający do szczęścia.
Źródło: stuffnoonetoldme.blogspot.com |
Ale dobra, bo znowu filozofie, rozkminy i przemyślenia no-life’a, a przecież trening to głównie trening. Zatem żeby zarzucić w końcu jakimś konkretem, powiem że wykonanie planu na ubiegły tydzień udało mi się prawie, prawie…, ale jednak musiało się coś skopać i ponownie było to bieganie. Biedne bieganie, zawsze mu się obrywa. Trudno nawet wyjaśnić, co to się właściwie wydarzyło. Najprawdopodobniej był to zmasowany atak jakiegoś dziwnego wirusa, ale z czwartkowego biegania udało mi się zrobić mniej więcej jedną trzecią.
Poza tym, jak łatwo się domyślić, głównie pływam. W gruncie rzeczy doszłam już do tego miłego momentu, gdy w wodzie czuję się lepiej niż na lądzie. Inna sprawa, że to jeszcze nie czas na to, żeby było milusio i przyjemnie, więc do planu pływackiego doszło mi dobijanie wiecznie zmasakrowanych barków, łopatek i ramion za pomocą gum pływackich. Chciałoby się zaśpiewać “zbawienie przyszło przez krzyż, ogromna to tajemnica, każde cierpienie ma sens, prowadzi do pełni życia”, ale to chyba nie te święta. W każdym razie zbliża się już ten stan, kiedy po treningu na basenie muszę wybierać, czy wolę zapisać przebieg treningu w swoim analogowym dzienniczku czy dać odpocząć łapom, które każdy ruch dłoni z długopisem odczuwają jak rytmiczne uderzanie kamieniem o bark.
Ponadto, jako że naprawdę bardzo zatęskniłam już za ściganiem, pojechaliśmy w sobotę na Eliminator spadających liści. Zawody pod górę, na szosie i po prostej – czy może być coś piękniejszego? Chyba nie, jednak charakter podjazdu nieco mnie… zaskoczył. A może nawet oszołomił, bo wystarczyło że raz podjechałam go “spokojnie” w ramach rozgrzewki i natychmiast poczułam się rozgrzana, a nawet przegrzana, a nawet kurde ugotowana na twardo. W połączeniu z potwornie silnym wiatrem w twarz zrobiło się z niespełna 1,5-kilometrowej trasy wyścigu niezłe cholerstwo. Jechałam dwa razy. Żeby pojechać po raz trzeci, trzeba było załapać się do czołowej dwójki w swojej grupie. Metę przekroczyłam jako trzecia i choć żałowałam, że ominie mnie starcie w finale, to gdzieś w głębi duszy poczułam też ulgę. Już nie pamiętam, kiedy poprzednio udało mi się tak strasznie sobie przywalić. To była chyba dwunasta strefa intensywności. Po pierwszym wjeździe (av hr 181, max hr 190) czułam się tak, jakbym wpadła do pralki na programie intensywnego wirowania. Druga próba była o 10 sekund spokojniejsza, co nie oznacza, że nagle było miło. Jeśli mam być szczera, to było daleko od miło, niemniej uznaję to doświadczenie za szalenie cenne. TrainingPeaks mi powiedział, że pobiłam swój rekord wszechczasów mocy minutowej. Zobaczyłam te cyferki i już wiedziałam, dlaczego tak strasznie mnie postawiło! Nie spodziewałabym się po sobie takich wartości, zwłaszcza po tak długim okresie bez treningu na rowerze. Nie licząc spokojnych rozjazdów, ostatni trening zrobiłam wtedy, gdy jechałam czasówkę podczas BikeChallenge Poznań, czyli w połowie września. I tak jak przypuszczałam, chyba nic od tamtej pory nie straciłam. Nie wiem na jakiej zasadzie to się odbywa i uważam to za jedną z większych tajemnic wszechświata, ale mogę się tylko cieszyć. No bo muszę pływać 🙂
Fot. Velogd |