Na lekcjach religii w pierwszej i drugiej klasie szkoły podstawowej siedzieliśmy w dużej, ciemnej sali. Udało mi się usiąść w bezpiecznym miejscu, to jest takim, w którym mogłam wyciągnąć zeszyt i pisać w nim swoje wierszyki.
Pewnego dnia przy całej klasie dostałam od katechetki reprymendę, że w kolorowance przedstawiającej odwiedziny chorego, a ściślej mówiąc chorej, pokolorowałam jej kołdrę na brązowo. Pani była oburzona, że wykazałam się tak kiepskim poziomem myślenia, aby dać choremu człowiekowi kołdrę w smutnym, ziemistym kolorze, tak niesprzyjającym zdrowieniu. Od tamtej pory już zawsze katechetka jawiła mi się jako ponura i wrogo nastawiona. Byłam przekonana że mnie nie lubi i że za każdym razem jak mnie widzi, myśli sobie o mnie jako o tej, co tak brutalnie potraktowała ciemną kredką obłożnie chorą.
Podobnie zresztą jak sąsiadka, starsza pani, którą kiedyś niechcąco najechałam rowerem. Gdy niedługo później zobaczyłam że mieszka w moim bloku, dwa piętra niżej, byłam szczerze przerażona i bardzo potem uważałam, z kim wsiadam do windy, żeby nie narazić się na przykrą werbalizację jej wspomnień i wytknięcie palcem. Nie muszę chyba dodawać, że przez długi czas w ogóle nie wychodziłam na rower, twardo twierdząc, że po prostu wolę rolki. Na tych drugich jeździłam rzeczywiście dużo i często, ale nigdy nie opanowałam sztuki hamowania. Gdybym miała ze sobą kamerkę GoPro, mogłabym zrobić z tego kompilację typu “202 sposoby na zatrzymanie się na rolkach”. Słupy, śmietniki, ściany budynków, ramię kolegi – bez tego byłoby naprawdę trudno.
Moje osiedle z dzieciństwa w ogóle jest materiałem na dobrą opowieść. Choć świetnie usytuowane – wszędzie było blisko – to pełne specyficznego elementu. Jako mieszkanka osiedla czułam się tam stosunkowo bezpiecznie o każdej porze dnia i nocy, ale nie nalegałam nigdy, aby koledzy odprowadzali mnie z kina pod sam dom. Pijaczkowie pod sklepem byli stałym elementem krajobrazu, podobnie jak wpadanie co jakiś czas na pustą strzykawkę z igłą leżącą gdzieś w trawie. Niemniej – to były lata 90. Nikt wtedy nie pisał o takich rzeczach na Onecie, nie myślało się o grodzonych osiedlach i o wychodzeniu na dwór pod nadzorem rodziców. Dzięki Bogu trzeba było samemu dbać o to, żeby ten starszy z bloku obok nie podbiegł akurat wtedy, kiedy siedzisz na huśtawce, i nie rozbujał tak wysoko, że aż strach.
Wiosną i latem większość dnia spędzałam poza domem, z koleżankami i kolegami na podwórku. Zwykle po prostu dzwonił domofon i ktoś pytał: “Dzień dobry, wyjdzie Asia na dwór?”, a ja zaraz rzucałam wszystko i leciałam po przygody. Bawiliśmy się w fikołki na trzepaku, w chowanego, w gumę i w klasy, w śluby albo kto kogo mocniej podbije na huśtawce poziomej. Rzadko potrzebowaliśmy jakichkolwiek rekwizytów, choć jak przystało na standardowe, sztampowe dziewczyny, miałyśmy z koleżankami prawdziwy gang lalek.
Lalka jednej z mojej najlepszych koleżanek – którą poznałam pewnego dnia na podwórku prawie przejeżdżając ją rowerem – miała na imię Zuzia. Do dzisiaj pamiętam jej zapach, bo pachniała zabawkową gumą przesyconą kremem Nivea. Jednym z najważniejszych elementów zajmowania się lalkami była bowiem tzw. pielęgnacja dziewcząt, która opierała się głównie właśnie na wcieraniu strasznych ilości kremu w nogi, ręce i twarze lalek. Zuzia była obiektem mojego najwyższego szacunku. Bardzo chciałam mieć identyczną, ale respektowałam fakt, że jest córką Lucynki, a nie moją. Sama miałam dwie córki, ale żadna z nich nie była w moich oczach tak doskonała jak Zuzia. Była Weronika – drobnej budowy blondynka z długimi włosami; była Ewcia – niemowlak Baby Born; była też Karolina, wielkości małego człowieka, co do której nigdy nie mogłam się zdecydować, czy ma być moją córką czy siostrą (tak, to były czasy emisji Mody na sukces).
Podobnie przedstawiała się sprawa z konikami. Miałam pokaźną kolekcję kucyków – od plastikowych egzemplarzy z ruchomymi nogami, poprzez małe, gumowe z wielkimi, do przesady słodkimi oczami; gumowe, puste w środku kucyki różnych kolorów, które po naciśnięciu wydawały z siebie charakterystyczny syk. Jednemu z nich wygryzłam kiedyś dziurę w nosie i poszłam spać, trzymając go w dłoni. Przez sen wetknęłam palec w ten nieszczęsny nos i obudziłam się przerażona. Gdy tak z płaczem machałam ręką uniesioną w górę, próbując uwolnić się od żarłocznego kucyka, do mojej sypialni wpadł tata i zanim jeszcze zapalił światło krzyknął, że Aśkę złapał szczur. Po zidentyfikowaniu obiektu różowy kucyk miał przerąbane i prawie byłby stał się pierwszym kopytnym z umiejętnością latania z szóstego piętra, jednak ostatecznie udało mi się go ocalić. Jeszcze długo zaszczycał moją kolekcję swoją wybrakowaną, gumową posturą.
To było wszystko ponad dwadzieścia lat temu, a pamiętam jakby było wczoraj. I choć patrzę na to wszystko jak na anegdotyczne opowieści, wtedy to były problemy całkiem na serio; najbardziej rzeczywiste wydarzenia życia. Oczywiście – problem z cieknącym kranem, opóźnieniem w płatnościach od zleceniodawców, ubezpieczeniem samochodu czy wyborem funduszu emerytalnego (dobra, przyznaję, z tym ostatnim to już popłynęłam) są bardziej powszechne i wymierne, bardziej mojsze i twojsze, ale czy sam fakt, że są bardziej dorosłe czyni je prawdziwszymi? Kiedy miałam 12 lat nie rozumiałam co to znaczy, że rodzice muszą zapłacić ratę kredytu, podobnie jak teraz nie rozumiem, po co kiedyś wcierałam lalce w nogi krem Nivea. Te dwa światy się po prostu nie przenikają. Dorosły może pokiwać dziecku głową z udawaną empatią, dziecko może powiedzieć, że rozumie, że tu się toczą poważne rozmowy i ma nie przeszkadzać. Ale wcale tak nie jest i nie będzie, póki rodzice nie płacą za mieszkanie konikami.
Tym bardziej poruszyła mnie do głębi lektura “Konstelacji” Davida Mitchella – książka tak piękna, że nie pamiętam piękniejszej, w każdym razie w dorosłym życiu. Opowieść o nastolatku mającym swoje – całkiem powszechne – wątpliwości, obawy i kłopoty. Napisana tak pięknie, przystępnie i introspektywnie, że musi być chociaż na wpół autobiografią. I rzeczywiście jest. Gdybym czytała ją jako 13 czy 15-latka, pewnie nie zdziwiłoby mnie w niej nic: ot, historia jednego z nas. Ponad 10 lat później to robi wrażenie. I całkiem przy okazji przypomina, że każdy jest – oprócz tu i teraz – skarbnicą historii. Swoim własnym wspomnieniem, sumą doświadczeń, historią – często niespodziewaną i fascynującą. I tylko żal, że poza duszą nie jesteśmy wyposażeni w Memory Stick włożony gdzieś między uszami. Tylko w poetach nadzieja, bo przecież jesteśmy tu tylko na chwilę, a szkoda by było, gdyby to wszystko tak po prostu przepadło.
Możliwość komentowania została wyłączona.