Dzisiaj będzie o piesełkach, a konkretnie o Smoku. W zeszłym roku pisałam na blogu o tym, że Smok ma padaczkę. Długo się zbierałam do tego, żeby zrobić o tym kolejny wpis. Dlaczego? Z jednej strony nie chcę zapeszać i przedwcześnie ucieszyć się, że sytuacja jest opanowana – w tej chorobie wszystko może się zmienić z dnia na dzień. Z drugiej jednak nie chcę, żeby wszystkie te informacje i porady, które zebrałam w najcięższym okresie, bezpowrotnie przepadły, a przyznaję szczerze, że są dla mnie coraz mniej aktualne. A więc piszę, skoro może się to komuś przydać.
Wiele osób pyta mnie czasem, jak trzyma się Smoczysław, i jest ich pewnie drugie tyle, którzy boją się zapytać albo nie wiedzą, czy nie będzie to nietaktem (pragnę rozwiać wątpliwości zawczasu – nie będzie). Zacznę więc od przybliżenia aktualnej sytuacji. Od przełomu października i listopada zeszłego roku do teraz Smok miał w sumie sześć albo siedem ataków, w tym cztery skumulowane w krótkim czasie, bo do połowy stycznia. Na początku sytuacja przedstawiała się dość dramatycznie, bo ataki zdarzały się maksymalnie co miesiąc, bywało że co dwa tygodnie, a raz miał nawet dwa ataki w ciągu jednej doby. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że interwał krótszy niż miesiąc jest kwalifikacją do leczenia farmakologicznego. Jak wyglądały pierwsze ataki? Dość standardowo (usztywnienie, drgawki, piana na pysku, sikanie pod siebie, wycie), na szczęście były stosunkowo krótkie. Smok wracał do siebie maksymalnie kilka minut po całym zajściu.
Moje doświadczenia z psią padaczką były jak najgorsze, jako że byłam bezpośrednim świadkiem, co i jak szybko potrafiła zrobić ta choroba z border collie Taiem, jednym z najlepszych psów sportowych jakiego było mi dane poznać, i to pomimo ogromnej determinacji właścicielki do walki o jego zdrowie i komfort życia. Wiedziałam też, że włączenie leczenia farmakologicznego padaczki, jak każde leczenie psychotropami, może przynieść różne skutki, a ściślej – może przynieść więcej złego niż dobrego. Każdy pies jest inny, na niektóre psy lekarstwa takie jak Luminal działają bez zarzutu – zatrzymują ataki, nie otępiając psa. Faktem jest jednak, że nie da się tego sprawdzić przed spróbowaniem, a jeśli się spróbuje, to praktycznie nie ma od tego odwrotu. Co więcej, nawet jednorazowe pominięcie dawki może spowodować katastrofę w psim mózgu. To był mój główny argument przeciwko przystaniu na propozycje weterynarzy, którzy radzili mi jak najszybciej zacząć dawać psu leki.
Co więc zrobiłam:
przede wszystkim – kompleksowa diagnostyka. Badania krwi, w tym takie parametry jak profil nerkowy, tarczycowy i wątrobowy, glukoza, amoniak, fruktozamina, cholesterol, kinaza kreatynowa, GGTP, fosfor, potas, sód, magnez, wapń. Przy okazji oczywiście badanie w kierunku babeszjozy. Badanie USG serca i jamy brzusznej, głównie w celu wykluczenia krążenia wrotnego w wątrobie. Zastanawiałam się także nad rezonansem magnetycznym albo tomografią czaszki, jednak zostało mi to odradzone przez weterynarza-neurologa. Jego argumentacja do mnie trafiła. Abstrahując od tego, że jest to absurdalnie drogie badanie, najprawdopodobniej niczego ciekawego byśmy się z niego nie dowiedzieli. Moglibyśmy tam znaleźć guza mózgu (który i tak zacząłby dawać kolejne objawy, a tego się przecież nie zoperuje, więc w sumie byłaby to sztuka dla sztuki), zmiany których nikt nam nie zinterpretuje (nie ma w Polsce lekarzy, którzy byliby w stanie dojrzeć i dokładnie opisać różnego rodzaju subtelne zmiany) albo – co najbardziej możliwe – NIC. Ponadto przebywam ze swoim psem na tyle dużo i na tyle dobrze go znam, że wiem, iż nie ma opcji, aby spadł z wysokości albo w jakiś inny sposób uderzył się mocno w głowę i miał w niej z tego powodu krwiaka. Wykładanie forsy na MRI albo TK miałoby zatem sens wyłącznie wtedy, gdybyśmy ja albo ktoś, kto ma psa spokrewnionego ze Smokiem uparli się, żeby znaleźć w jego głowie coś, co rozgrzeszy nas z planów ewentualnego rozmnażania Smoka albo jego bliskich krewnych. Nikt jednak takiego ciśnienia nie ma, a ja przynajmniej przestałam mieć wyrzuty sumienia, że nie chcę mi się wyrabiać psu rodowodu i jeździć z nim na wystawy – i tak nie będzie już reproduktorem.
Nie zrobiłam także badania stężenia amoniaku, które radził mi zrobić pan doktor neurolog. Powód prozaiczny – kwestie logistyczno-techniczne. W Warszawie ten parametr można zrobić tylko w dwóch miejscach: na SGGW i w lecznicy na Bemowie. Słyszałam i czytałam niestety, że na SGGW zdarzają się bardzo duże błędy w wynikach, z kolei sprawny wyjazd na Bemowo w godzinach porannych graniczył z cudem i byłby prawdziwą eskapadą. Tak czy inaczej wiem, że w pewnych przypadkach wynik stężenia amoniaku we krwi rozwiązywał większość problemów neurologicznych u psa, więc trzymamy tę wiedzę w zanadrzu. Weterynarz sugerował też kastrację, jako sposób na wyciszenie hormonów, wpływających czasem na intensywność ataków.
Dalej:
szukałam wszelkich czynników, które mogą wyzwalać ataki, a wręcz założyłam, że w jego otoczeniu jest coś, co źle na niego działa. Niektóre z podjętych działań były pewnie trochę nonsensowne, ale uznałam, że lepiej zrobić za dużo niż za mało. A więc naczytałam się różnych artykułów i opracowań o tym, co może szkodzić psu i:
– zmieniłam mu obrożę na szelki, żeby nie dusił się i nie charczał, kiedy idzie ze mną na spacer i wściekle ciągnie jak smok. Przy okazji skasowaliśmy dzięki temu ucisk na okolice tarczycy.
– Przestałam myć podłogi detergentem, który zamieniłam na hipoalergiczny środek do czyszczenia;
– przestałam dawać mu suchą karmę. Wiadomo – konserwanty, barwniki i cała masa chemii. Zaczęliśmy gotować mu jedzonko w postaci ryżu z mięsem, warzywami i olejem, co okazało się rajem dla jego podniebienia (suchą karmę je w sposób niegodny psa w stadzie – delektuje się każdym kęsem przez minutę. Rozpuszczony dziad), lecz niestety także dietą-cud. Mocno na tym schudł, a pakowanie w niego większych ilości jedzenia byłoby pogwałceniem jego małego żołądeczka. Ostatecznie więc zdecydowaliśmy się na powrót do suchej karmy, poszukując takiej bez konserwantów. Wybór padł na Doctor Doga, którą je do tej pory.
Jeśli już jestem przy karmach, napiszę także, że Smok z jak na razie niewyjaśnionych przyczyn miewa mniejsze lub większe sraki. Czasem bywały na tyle nie cierpiące zwłoki, że nie zdążał nawet poprosić o wyjście na dwór. O dziwo od czasu przeprowadzki (połowa kwietnia) zdarzyła mu się tylko jedna taka awaria, i to wtedy, kiedy wszystkie nasze psy miały podobny problem, więc zrzucam to na kark jakiejś zmasowanej infekcji. Dlaczego przeszło mu akurat po zmianie miejsca zamieszkania – nie mam pojęcia, zwłaszcza że trawniki pod blokiem na poprzednim osiedlu na pewno nie były niczym pryskane.
I teraz moim zdaniem dwie najważniejsze kwestie:
– suplementacja witaminą B complex i preparatem Brainactiv. Ten drugi poleciła mi pani weterynarz Małgorzata Wojtach, którą serdecznie w tym miejscu pozdrawiam. Powiedziała, że ten suplement jest najszerzej stosowany u psów starszych, mających typowe problemy z “nieogarnięciem” z powodu wieku, ale że psy padaczkowe, u których włączono ten preparat, bardzo dobrze na tym funkcjonowały. Z początku nie chciało mi się wierzyć, żeby kwasy omega i parę innych “niewinnych” substancji mogły cokolwiek zmienić, ale skoro mogło jedynie pomóc, a nie zaszkodzić, stwierdziłam że czemu nie. I nie żałuję. Nie pamiętam, od kiedy dokładnie Smok dostaje te tabletki, mogę jednak z całą pewnością powiedzieć, że będzie je brał w dalszym ciągu.
– I tu dochodzimy do dość niecodziennej kwestii, która wymaga słowa wstępu. Jako że Smok wszystkie swoje ataki miał zaraz po przebudzeniu, szukałam czegoś, co je indukuje. Wydawało nam się wprost absurdalne, że trzy albo cztery ataki zdarzały mu się w dni, w których Wojtek zamiast do pracy, wychodził rano na ważne szkolenie służbowe. Stwierdziłam, że to nie może być przypadek, i w końcu znalazłam pewien ciąg przyczynowo-skutkowy. Wojtek akurat w te dni musiał wstawać wcześnie rano i tylko wtedy nastawiał swój budzik. Co więcej, jako naczelny śpioch w tym domu, nigdy nie wstawał po pierwszym alarmie, ale włączał funkcję drzemki i spał dalej – zazwyczaj około piętnastu minut, bo potem zrywał się na równe nogi i zbierał drgającego Smoka z podłogi! Oznaczało to, że właśnie tyle czasu mijało od przebudzenia się psa do jego ataku. Na potwierdzenie swoich “budzikowych” przypuszczeń miałam jeszcze wspomnienie drugiego ataku Smoka, kiedy to w niedzielne popołudnie ucięłam sobie drzemkę razem z podkołdernym psim towarzyszem i po kwadransie obudził nas budzik. Wyrwany ze snu Smok wyglądał na wyjątkowo niewyspanego i nieco splątanego – i niestety dosłownie po minucie dowiedziałam się dlaczego.
A więc – budzikom śmierć. A konkretniej śmierć budzikom, które dzwonią, a mimo to nie wybudzają Smoka w pełni. Wojtek dostał nakaz zmiany melodyjki w telefonie i zasadniczo zaczęliśmy robić tak, żeby nigdy się nie zdarzyło, żeby telefon nas obudził, ale nie przekonał. Innymi słowy – żeby upewnić się, że Smok jest zupełnie obudzony.
Pomogło? I to jeszcze jak!
Po wdrożeniu tych wszystkich działań, o których napisałam powyżej, ataki nie tylko zaczęły występować dużo rzadziej, lecz także zmalała ich intensywność. Ostatni epizod zdarzył się ponad trzy miesiące temu, po kolejnych trzech miesiącach przerwy. I gdyby nie nasze bardzo mocne wyczulenie na tę kwestię, moglibyśmy w ogóle nie ogarnąć, co się dzieje. Wcześniejszych ataków nie dało się przeoczyć – Smok biegł przed siebie, uderzał się w coś, co było na jego drodze (ściana, drzwi, stojak na pranie…), telepał się, płakał, wył, cały się zaśliniał i zasikiwał. Ostatnim razem nawet nie wyszedł ze swojej klatki! Chwilę popłakał, po czym wstał ze zdziwioną miną, najwyraźniej sądząc, że coś mu się przyśniło… i w sekundę wrócił do rzeczywistości.
Teraz, jeśli chodzi o codzienne życie z psem z padaczką:
przede wszystkim – jestem czujna, ale już nie rozhisteryzowana, tak jak to było na początku. Mam wrażenie, że obecnie mamy sprawę pod kontrolą i cieszę się, że padaczka nawet w jednym procencie nie wpływa na jakość Smoczego życia. No, chyba że dodatnio – tylko on może spać w naszej sypialni, tylko on dostaje pyszności i rarytasy… Mam w domu Relsed, mikrowlewki z diazepamem, których mam nadzieję nigdy nie musieć użyć. Na wszelki wypadek nie zamykam Smoka w pokoju psów, jeśli wiem, że nasza sypialnia też będzie musiała być zamknięta – wtedy śpi razem z nami. I to właściwie wszystko. Nie ma żadnych przeciwwskazań – bo o to też były pytania – żeby trenował dowolny psi sport i żył aktywnie. Nie jeżdżę z nim na agility, bo najzwyczajniej w świecie nie mam na to czasu, forsy ani determinacji, w tej właśnie kolejności – dołożenie kolejnej dyscypliny do trenowania triathlonu “na serio”, byłoby z mojej strony po prostu niepoważne i mało przyszłościowe. Smoczysławowi musi wystarczyć rekreacyjne zabawianie się we frisbee, obedience i długie spacery. Na szczęście nie wie, jak dobry i perspektywiczny był w agility i że kariera mistrza świata przechodzi mu koło nosa, więc z naszego teamu tylko ja żałuję, że nie rozwinie się w tym kierunku.
Jeśli chodzi o psi sport, jedyną dyscypliną, co do której mam wątpliwości, jest bikejoring. Wojtek sugerował, że chętnie pobawiłby się z nim w bieganie przed rowerem, jednak stwierdziliśmy ostatecznie. że tego typu aktywność – mało rozwijająca mózgownicę, a bardzo mocno wymagająca fizycznie – mogłaby nie być dla niego korzystna.
Na razie na tym kończy się ta historia. Rozpisałam się ze szczegółami, żeby każdy, kto potrzebuje, mógł znaleźć tu coś dla siebie, ale jeśli mimo wszystko coś jest niejasne albo niedoprecyzowane, proszę się nie wahać, żeby do mnie pisać z pytaniami. Uważam że wśród border collie epilepsja jest prawdziwą plagą, niestety wciąż narastającą, a zarazem – nie wiedzieć czemu – wciąż w pewnym stopniu tematem tabu. Zupełnie niepotrzebnie, a już na pewno nie z korzyścią dla rasy.
Tak jak wspomniałam we wstępie, nie chcę zapeszać, więc nie napiszę, że jest dobrze. Mam nadzieję, że sytuacja będzie wciąż szła ku lepszemu, ale wiem, że wszystko może się zdarzyć. Być może wtedy ja będę potrzebowała rad i historii innych osób. Jako że to właśnie jesienią i zimą Smok miewał najwięcej ataków, sądzę że nadchodzący okres powie nam co nieco o obecnej sytuacji. Na pewno nie sądzę też, żebym odkryła Amerykę i znalazła panaceum na chorobę mojego psa, jednak tym wpisem chcę zachęcić do poszukiwania rozwiązań w podobnych przypadkach. Każdy przypadek jest inny. Podejrzewam, że nie ma dwóch psów, na które zadziała dokładnie to samo, ale jako właścicielka psa z padaczką chętnie czytam historie przypadków innych psów i sądzę, że działa to też w drugą stronę.
Inne wpisy o borderach:
Prawie wesoły pies
Border collie – kiedy kończy się pozytywne zakręcenie, a zaczyna poważne zaburzenie
Polska remisuje z Chorwacją
Przy okazji – Smok i Rasta mają swojego fanpage’a na Facebooku. Zapraszamy wszystkich borderowych fanów.
Możliwość komentowania została wyłączona.