Dzisiaj będzie emocjonalnie (a to niespodzianka)! No cóż, z jednej strony zawsze jest mi trochę głupio, gdy widzę, jak tłumy ludzi czytają moje nieokrzesane wynurzenia, a z drugiej strony co poradzić, jestem emocjonalną ekshibicjonistką 😉
Miałam dzisiaj wystartować w Rumi w aquathlonie pościgowym (800m pływania, 5 km biegu). MIAŁAM, bo moje zatoki najwyraźniej znowu/wciąż robią sobie ze mnie zupełnie nieśmieszne żarty. Ale od początku.
Dwa tygodnie temu w podsumowaniu tygodnia napisałam coś takiego:
“(…) We wtorek pobiegałam i było zupełnie w porządku, choć wywlokłam się na trening dopiero w południe, a wcześniej leżałam niczym zombie i rozmyślałam o tym, jak strasznie na nic nie mam ochoty. Produktywność zero, kreatywność minus milion. Zlekceważyłam to i wręcz się irytowałam sama na siebie, bo zwykle nie pozwalam sobie na takie stany. Ma mi się chcieć i już. Potem byłam jeszcze na basenie, też niby wszystko spoko. (…) W czwartek basen i bieganie, wszystko w porządku, choć bez specjalnego szału, a w piątek po porannym pływaniu po prostu padłam. Znowu głowa, czyli najgorzej, a potem doszło jeszcze ogólne uczucie, że jest bardzo nie tak, i to tym razem bezkompromisowo. Następnego dnia miałam pobiec w zawodach na piątkę i jeszcze się łudziłam, że arsenał witaminy C, czosnek i Theraflu mi to umożliwią, ale w sobotę sekundę po zadzwonieniu budzika wiedziałam, że absolutnie nie ma takiej opcji. W weekend kasłałam, smarkałam, smuciłam się i nie trenowałam. Niefajnie. Niewiele mi potrzeba, żeby wpaść w nastrój filozoficzno-egzystencjalno-ojakwszystkojestokropnie, kiedy nie trenuję”.
“(…) We wtorek pobiegałam i było zupełnie w porządku, choć wywlokłam się na trening dopiero w południe, a wcześniej leżałam niczym zombie i rozmyślałam o tym, jak strasznie na nic nie mam ochoty. Produktywność zero, kreatywność minus milion. Zlekceważyłam to i wręcz się irytowałam sama na siebie, bo zwykle nie pozwalam sobie na takie stany. Ma mi się chcieć i już. Potem byłam jeszcze na basenie, też niby wszystko spoko. (…) W czwartek basen i bieganie, wszystko w porządku, choć bez specjalnego szału, a w piątek po porannym pływaniu po prostu padłam. Znowu głowa, czyli najgorzej, a potem doszło jeszcze ogólne uczucie, że jest bardzo nie tak, i to tym razem bezkompromisowo. Następnego dnia miałam pobiec w zawodach na piątkę i jeszcze się łudziłam, że arsenał witaminy C, czosnek i Theraflu mi to umożliwią, ale w sobotę sekundę po zadzwonieniu budzika wiedziałam, że absolutnie nie ma takiej opcji. W weekend kasłałam, smarkałam, smuciłam się i nie trenowałam. Niefajnie. Niewiele mi potrzeba, żeby wpaść w nastrój filozoficzno-egzystencjalno-ojakwszystkojestokropnie, kiedy nie trenuję”.
Napisałam to sobie ku przestrodze, żeby mieć się na baczności, kiedy następnym razem będę odczuwać coś podobnego. I wiecie co? ODCZUWAM WŁAŚNIE. Na szczęście nie doszło jeszcze do momentu, w którym ból głowy uniemozliwia mi funkcjonowanie, ale wciąż jest to dość podłe. Niby wszystko jest w porządku, niby nic konkretnego mi nie dolega, ale od kilku dni moje niemiłe zatoki dają mi znaki ostrzegawcze. Najbardziej przykrym objawem jest to, że po prostu… mam wszystko w dupie. Naprawdę. Z jakiegoś powodu odbiera mi to dostęp do skrajnych emocji – ani się nie ucieszę, ani się nie zmartwię zbyt przekonująco. Czyli jest stabilnie, ale ch…jowo. Nie jestem fizycznie zmęczona, nic mnie nie boli, a mimo to dajcie mi wszyscy święty spokój i idę spać. Jestem spowolniona, zła i na domiar złego jak gorączkujące dziecko szukam sobie na siłę problemów (“nie rzucisz wszystkiego aby pomóc mi w sprzątaniu TERAZ? Szykuj się na rozwód!”). Wczoraj przez cały dzień snułam się jak zobojętniałe zombie, a jak resztką siły woli zebrałam się wieczorem na to, żeby porolować się przed zawodami, to najpierw położyłam się na macie, rozpłakałam, i pozostałam tak przez dziesięć minut w pozycji embrionalnej. SERIO, niezła żenada, co? Skoro powód jest nieznany, to owszem, żenada. No więc tak było wczoraj, a dzisiaj sytuacja ewoluowała o tyle, że czuję się już lekko przeziębiona, a zatoki przestały mnie co jakiś czas lekko podkłuwać, a za to lekko cisną bez przerwy. Cudownie. Zamiast na zawody do Rumi, pojechałam do laboratorium, zrobić kolejny posiew z zatok. Nie jestem wcale zaskoczona, że antybiotyk, który nie wytruł tego syfu ostatnie trzy razy w ciągu dwóch lat, nie wytruł go także teraz – byłabym zdziwiona, gdyby tak się stało. Pytanie numer jeden brzmi: co to wytruje raz na zawsze, bo naprawdę mam tego dość oraz pytanie numer dwa: czy w Trójmieście jest jakiś sensowny laryngolog, który się mną zajmie na poważnie? W Warszawie takiego nie znalazłam, tutaj jak na razie też nie, i wszyscy mnie spławiają antybiotykiem, który co prawda pomaga w ciągu 12 godzin, ale jak widać nie na długo. Jestem bakterią. I lamą. Nienawidzę być lamą. Życzcie mi, żeby udało mi się spędzić ten dzień chociaż trochę bardziej konstruktywnie niż na rozmyślaniu o marności swojego żywota, bo dekadentyzm to moje drugie imię. Nie potrafię sobie świadomie i dobrowolnie pozwolić na to, żeby być chora, zmęczona, nieprzygotowana, bla bla bla, żeby cały weekend tak sprzeniewierzyć, skoro było tyle planów i możliwości. Niefajnie.
Słowem komentarza do mijającego tygodnia treningowego napiszę tylko, że było naprawdę spoko. Bardzo dobrze mi się biegało, bardzo dobrze mi się pływało, a jedyny trening który robiłam na szosówce (tj. na trenażerze) wyszedł akceptowalnie. Lada dzień czeka mnie próba ognia, to znaczy testowanie nowego siodła. Kto zna moje przygody z siodełkami, ten wie, co to może oznaczać, ale jestem dobrej myśli.
Możliwość komentowania została wyłączona.