O Jezu.
No więc wreszcie nadeszła ta chwila, kiedy nie tylko wypełniłam zgłoszenie na zawody i opłaciłam startowe, lecz także przejechałam się po trasie wyścigu i w ogóle wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że na tym się nie skończy.
W zeszłym sezonie zapisywałam się i wycofywałam, czasem nawet w ostatniej chwili. Teraz się nie wycofam. Boję się jak cholera, ale też – powiedzmy to sobie szczerze – jaram się! Choć wiem, że jutro i tak umrę przed startem. Ciekawe co tym razem zrobi ze mną stres przedstartowy – obstawiam że założę piankę na lewą stronę albo tył na przód.
Zawodami biegowymi bardziej się stresowałam niż jarałam, bo bieganie jest ze wszystkich triathlonowych dyscyplin najbardziej errorogenną dyscypliną. Skurcz, kolka, kontuzja, cokolwiek – i już pozamiatane. Zawody biegowe były dla mnie zawsze formą ekstremalnego treningu, to znaczy stając na starcie wiedziałam, że przede wszystkim decyduję się na potężną dawkę cierpienia. Może raz zdarzyło mi się startować z poczuciem, że zawody są fajne – byłam wtedy w tak dużym objętościowo i intensywnym treningu, że zawody na 4.2 km odbierałam jako zbawienie. Cierpienie nie mogło być większe niż na jednym z wielu treningów, jakie wtedy robiłam. Może to jest sposób..
No a w triathlonie, jak mi się wydaje, jest inaczej. Teoretycznie mogłam przećwiczyć wiele elementów, które jutro mnie spotkają, ale – no cóż – nie przećwiczyłam; w dużej mierze dlatego, że nie trenuję roweru ani biegania w żadnej grupie. Dopiero jutro będę miała okazję sprawdzić czy potrafię zdjąć piankę naprawdę szybko, czy uda mi się bezkolizyjnie przeprowadzić rower przez strefę zmian i na niego wsiąść w miarę po ludzku, czy na tych zakrętach nie wyprzedzą mnie literalnie wszyscy i czy po rowerze będę w ogóle w stanie biec. Na szczęście wiem że nie muszę. Zrobiłam w tym roku aż jedną zakładkę i to dosyć udawaną (godzina na rowerze mtb, a potem 5 km biegu), w dużej mierze dlatego że dopiero co wyszłam z półtoramiesięcznej kontuzji, jak również przez to, że na razie po prostu mam popłynąć i pojechać swoje, a po rowerze mogę iść do domu albo zrobić rozbieganie. Z moją biegową formą jest na razie słabo i nie mam szans walczyć o dobre miejsce z tym co mam, dlatego jeśli pobiegnę, to będzie bieg “na ukończenie”. Ostatni raz dziesięć kilometrów przebiegłam.. eeee.. nie pamiętam kiedy.
Co ma być to będzie. Nie powiem, żeby ostatnie treningi nastrajały mnie jakoś wyjątkowo pozytywnie. W środę na treningu na bieżni zrobiłam interwały do połowy, potem Wojtek kazał mi przerwać trening, bo udusiła mnie kolka (a po takim jej uderzeniu potrafi się trzymać nawet trzy dni – testowane w biegach ulicznych..). Na rowerze trwa wielkie testowanie siodeł. W zeszłą niedzielę spróbowałam przejechać się na czasowym Fiziku – skończyło się na 60 km cierpień, na tyle wielkich, że w poniedziałek nie byłam w stanie wysiedzieć na siodle szosowym, które teoretycznie było już całkiem OK. Przejechałam niecałe 50 km, od połowy zalewając się rzewnymi łzami z bólu fizycznego i mentalnej frustracji. Dobrze że w poniedziałkowe przedpołudnia nie ma nikogo na pętli habdzińskiej, bo by mieli ze mnie ubaw. Na szczęście udało mi się wypożyczyć w Sport Guru siodło na które od jakiegoś czasu się czaiłam – Specialized Sitero. Przetestowałam je w czwartek rano i wydaje się, że nie jest źle. W każdym razie: 45 km powinnam wytrzymać bez większego problemu, zwłaszcza że – jak wskazała czasówka w Orzeszu – na zawodach nie czuję tak prozaicznego bólu jak ten spowodowany siodełkiem (przypomnę, że w Orzeszu nie dość że siedziałam na siodle MTB, to jeszcze to siodło mi się odkręciło i odsunęło na maxa do tyłu). Na wszelki wypadek nie jeździłam na nim od czwartku i zasiądę dopiero jutro.
Skoro już jesteśmy w temacie roweru, to na pewno niejednokrotnie wspominałam, że nienawidzę i nie umiem jeździć pod wiatr. Dzisiaj jest huragan, więc nie mam nadziei, że jutro to się zmieni. Dziś przez pierwszą godzinę szosy miałam średnią około 25 km/h (za to w drugą stronę jechałam po 38). Po przejażdżce Wojtek uczył mnie jeszcze normalnego wchodzenia w zakręty, których jutro będę miała do pokonania kilkanaście. Nie jest bowiem ze mną dobrze w tej materii.
Jeśli chodzi o pływanie, do niedawna myślałam że będzie to moja najmocniejsza konkurencja. Jednak na ostatnim teście na 800 metrów nie wypełniłam nawet założonego sobie planu minimum. Być może dlatego, że dzień przed sprawdzianem biegałam na bieżni taki trening, podczas którego w połowie już nie miałam siły iść, a musiałam biec. Z drugiej strony jednak płynęło mi się bardzo dobrze, swobodnie i w miarę komfortowo, o tyle o ile test pływacki może być komfortowy. Na pierwszym w życiu teście na 400m umierałam już w połowie i myślałam że tak trzeba, ale zauważyłam, że im mocniej chcę płynąć, tym bardziej się miotam, a w efekcie dopływam ledwo żywa, a wcale nie super szybko.
Ostatnio pływa mi się kiepsko, w połowie treningu moje ramiona czują się tak jakbym przerzuciła łopatą tonę węgla. Na 50m wszyscy mnie wyprzedzają jakby bez wysiłku. No i hit – po czwartkowym pływaniu mam zakwasy w ramionach. Uwłaczające, ale prawdziwe. Okej, w tym tygodniu pływałam tylko w poniedziałek i czwartek, ale żeby zakwasy..? No to już jest przesada.
W każdym razie w czwartek było całkiem fajnie, bo pływaliśmy na podwójnym torze (bez liny torowej), z trzema bojami ustawionymi niedaleko ścian. Robiliśmy wyścigi na 200, 300 i 400 metrów. Po pierwszym Andrzej trochę na mnie krzyczał, żebym się opanowała, bo mam w niedzielę zawody i bez sensu żebym się teraz zarąbała wyścigami w basenie, no ale.. oni mnie gonili, no to co miałam zrobić? 🙂
Zalążek pływania w wodzie otwartej w warunkach basenowych był bardzo atrakcyjny. W biegach, nawet jeśli na starcie ustawiałam się w drugim rzędzie, po 15 sekundach od startu znajdowałam się już w dwudziestym, bo wszyscy mnie spychali, kopali i gryzli, a ja miałam zerową siłę przebicia. W wodzie nawet kiedy po mnie przepływają, nie przeszkadza mi to zbytnio, a do tego mam niezłe ciśnienie, żeby pierwsza dopłynąć do boi, zmieścić się między innymi pływakami i tym podobne. W efekcie podczas tego treningu stoczyłam kilka bitew morskich z kolegami z grupy. Bardziej niż salw kopniaków boję się jednak strącenia lub zaparowania okularów i sromotnego zagubienia się w jeziorze. Nawigacja ssie.
Rozkminiając jednak ciężko wszystkie przeciwności losu doszłam do całkiem pozytywnego wniosku. Nie ma co narzekać, bo i tak jestem przecież znacznie lepiej przygotowana niż rok temu. Nie ma żadnego obiektywnego powodu, dla którego miałabym się wycofywać z zawodów, a wtedy były – i to powinno mi wystarczyć. Mam nadzieję, że jutrzejsze zawody zniosę tak samo dobrze jak czasówkę w Orzeszu – uśmiech na twarzy i w duchu mimo intensywności zbliżającej się do HRmax. A gaz.. gaz ma być w sierpniu i we wrześniu na ważniejszych zawodach. Jutro ma być zapoznawczo i badawczo, bo pewnych rzeczy nie nauczę się nie startując. Howgh.