Za mną kolejny tydzień treningowy zakończony kolejnym udziałem w zawodach triathlonowych. Tradycyjnie więc należy się relacja.
To nie był specjalnie udany tydzień, raczej słodko-gorzki. Słodki, bo wróciłam na basen na “radosną twórczość”, czyli pływam sobie długo co chcę i jest super. Nigdzie czas nie mija tak szybko jak w basenie. Może czasem na rowerze, ale chyba nie aż tak. Jeśli chodzi o rower, to w zeszłym tygodniu zrobiłam jeden mocny trening. Uwaga: na trenażerze. W środku lipca, przy dwudziestu paru stopniach Celsjusza na zewnątrz i pełnej lampie usiadłam na trenażer i cisnęłam na nim prawie dwie godziny. Trochę szok i niedowierzanie, ale to był trening tego typu, gdzie i tak nie miałabym okazji delektować się pięknymi widokami i muchami w zębach, a jego stacjonarność przynajmniej gwarantowała bezpieczeństwo w dokończeniu zadania “na maksa”. Udało mi się zrobić trening z aptekarską dokładnością, było trochę epicko, ale bardzo krótko (bo jednak dość szybko padłam). Najfajniejsze w tym treningu było to, że nie był to trening zakładkowy i nie musiałam iść po nim biegać 🙂
Przy okazji mała anegdotka – jeden z ostatnich mocnych treningów biegowych tak porył mi baniak, że gdy biegłam ostatni odcinek, zbliżałam się z naprzeciwka do innego biegacza i pomyślałam sobie wtedy z absolutną pewnością, że myślę logicznie: O, jak dobrze że to nie jest zakładka i nie muszę iść po tym biegać.
No jo.
Biega mi się, tak czy siak, okropnie. Jakimś bożym cudem podczas zawodów triathlonowych jestem w stanie wykrzesać z siebie chyba wszystko co aktualnie mam, więc wygląda to lepiej niż w zeszłym roku, ale w porównaniu do wiosny jest źle, ponieważ waga startowa. Nic więcej nawet nie będę pisać, bo się zaraz pisemnie ubiczuję, a po co to komu. Na wszelki wypadek rozbiegania robię zupełnie gdzie indziej niż biegałam kilka miesięcy temu, żeby nawet nie przyszło mi do głowy, żeby wnioskować o dyspozycji startowej na podstawie tempa. Na szybkich treningach jest padaka. Środowy trening praktycznie skończyłam w połowie zadania, a tego nienawidzę chyba najbardziej na świecie.
No ale co zrobić, co zrobić.
Przez cały tydzień było więc “ja nie startuję, nie jestem przygotowana do dystansu olimpijskiego”. Nie startowałam w niczym powyżej godziny i dziesięciu minut wysiłku od ponad roku – ostatni raz chyba właśnie w Gdańsku podczas zeszłorocznych Mistrzostw Polski. No więc tak sobie narzekałam, siałam defetyzm, wmawiałam sobie że na pewno zbombię tak straszliwie i okrutnie, że będę pełznąć od drugiego kilometra trasy biegowej, o ile oczywiście nie wydarzy się to już na rowerze. No ale potem sobie przypomniałam, że ten kolejny wyścig to tylko maleńka cegiełka w budowanym przeze mnie murze, że sam w sobie nie jest ważny prawie wcale, ale ważne jest to, żeby nie cykać i łapać okazję. I że lepiej żałować że się coś zrobiło niż że się czegoś nie zrobiło. Że jadę po naukę i doświadczenie, a mam na start wyjątkowo niedaleko, więc wiadomo, że całą niedzielę będę się umartwiać tym, że nie wystartowałam, a to już kompletny nonsens.
Szczęśliwie w sobotę udało mi się trochę odpocząć, bo przez poprzednie dwa dni funkcjonowałam trochę w trybie zombie. Byłam obrzydliwie zmęczona, najchętniej przesypiałabym całe popołudnia, rozważałam pojechanie na masaż samochodem (mam jakieś 700m od domu do celu). A od soboty to już mi się chciało startować, tak po prostu, co by się tam nie działo. Na weekendy wpadam już w tryb startowy – i bardzo dobrze, bo wreszcie kończy się werteryzm i “ja nie dam rady”, a zaczyna się pozytywna afirmacja.
Warto byłoby jednak przejść do rzeczy, czyli do zawodów.
Muszę szczerze przyznać, że jestem pod wrażeniem swojego ogarnięcia. Rzadko udaje mi się zrobić wszystko tak poprawnie. Nie zaspałam, wyszłam punktualnie z domu, niczego nie zapomniałam (okej, zapomniałam AnitFoga do okularków pływackich – myślałam że mam go w plecaku, a to był pusty papierek po tymże, lol), nie spóźniłam się z rozgrzewką, nie musiałam zakładać pianki w popłochu, nie wylazłam ostatnia z rozgrzewki w wodzie, wszystko dobrze ogarnęłam na stanowisku w strefie zmian i nie zostawiłam tam swojego plecaka – słowem: brawo ja. Na dystansie pływackim czułam się tak dobrze jak na rozpływaniach w basenie: długa i swobodna łapa, kontrola sytuacji, równy oddech. Naprawdę świetnie się bawiłam, przepływałam z grupki do grupki przesuwając się do przodu, wszystko było tak jak powinno być w idealnym świecie. Co najśmieszniejsze, wyszłam z wody jako pierwsza z kobiet. W mocnej stawce Elity na zawodach rangi mistrzowskiej wychodzę wciąż w ogonie, więc to była miła niespodzianka. Na rowerze miałam zadane waty – dość zachowawcze, gdyż defetyzm, dekadentyzm i ja nie dam rady – i udało mi się je wyrobić tak jak ostatni trening, czyli aptekarsko dokładnie. To zresztą jest dokładnie ta intensywność, którą niemal co do wata czuję pod nogą, więc było mi dość łatwo. Czułam też niezwykły komfort pozycji. Zaryzykowaliśmy mocno z Wojtkiem i dzień przed zawodami ustawiliśmy mi pozycję do jazdy na czas z siodłem Sitero i dłuższą lemondką. W zeszłym roku na zawody w Warszawie też skusiliśmy się na taki krok (też przed samym startem) i efekt był taki, że odpadły mi plecy. Wczoraj było perfekcyjnie. Może wreszcie te wszystkie głupie planki, zimą i wiosną łupane z pedantyczną regularnością, przyniosły pożądany skutek.
W pewnym momencie na trasie rowerowej zaświtała mi myśl, że coś jest nie tak ze sprzętem, ale to było tak niespecyficzne odczucie, że nie zatrzymało mnie na długo. Dojeżdżając do strefy zmian zatrzymałam Garmina i zdążyłam jeszcze spojrzeć, że pokonałam trasę kolarską z prędkością… 34 km/h. To mój absolutny antyrekord na zawodach triathlonowych, a tam były same długie proste! Wtedy jeszcze pomyślałam, że może po prostu tak strasznie wiało albo podjazdy mnie zabiły, ale po zawodach odkryliśmy… przeciętą tylną szytkę w mojej Emondzi. Z jednej strony się ucieszyłam, że to nie moja forma (na dwukrotnie krótszej trasie pojechałam ostatnio o 5 watów mniej NP, a prędkość średnia była o 3 km/h wyższa…), z drugiej okropnie się zirytowałam, bo… wiadomo. Szkoda. No ale takie rzeczy się po prostu zdarzają.
Ze strefy T2 wybiegłam jako pierwsza z kobiet, ale nie za długo trwało już moje prowadzenie, bo gdzieś na drugim kilometrze minęła mnie rewelacyjnie biegnąca późniejsza zwyciężczyni kategorii Open. Tyle historii, bo z mojej strony już nie było szans na odpowiedź. Tak czy inaczej pierwszy raz w życiu ukończyłam olimpijkę bez umierania od kolki, która w pewnym momencie postanawiała zgiąć mnie w pół i do widzenia. Teraz już ograniczeniem jest tylko forma, a nie jakieś nierozwiązywalne kwestie, które szczęśliwie okazały się całkiem łatwe do rozwiązania.
Podsumowując: już to chyba kiedyś pisałam, ale zdążyłam zapomnieć – olimpijka to zdecydowanie mój dystans. Także dlatego, że jestem na tyle nieszybka, że sprint robię niestety w bardzo podobnej intensywności, tylko o połowę krócej. Czego by nie mówić, uwielbiam się trochę zmasakrować. Po przekroczeniu mety niby wszystko było w porządku, ale już na rozdaniu nagród zastanawiałam się, jak subtelnie zapytać Wojtka, czy nie przeszkadzałoby mu, gdybym poleżała jeszcze na tym piasku ze dwie godziny, zanim odbombię.
Na koniec jeszcze słowo o samych zawodach. Idealne miejsce na triathlon, świetna atmosfera, mnóstwo znajomych i… to by było na tyle. Więcej raczej tam nie wystartuję, a już na pewno nie polecę nikomu kogo lubię. W czasach, gdy organizatorzy zawodów prześcigają się w pomysłach, jak usprawnić swoje zawody i wychodzą do zawodnika z otwartymi ramionami, aż trudno jest znaleźć triathlon, w którym wygląda to zupełnie inaczej. Ale w Gdańsku niestety właśnie tak jest. Szkoda mi klawiatury, żeby rozpisywać się szeroko na ten temat, ale organizator zachowuje się niepoważnie, począwszy od kwestii banalnych (jak pomylenie nagród dla kategorii wiekowej z nagrodami dla kategorii open i zamiecenie sprawy pod dywan) do bardzo poważnych. Poinformowanie zawodników na dwanaście godzin przed rozpoczęciem wyścigu, że trasa rowerowa będzie prowadzić po jednej jezdni dla obydwu kierunków uważam za skandal. Szczerze mówiąc w sobotni wieczór zawahałam się, czy chcę tam startować, bo wizja zaliczenia zderzenia czołowego z kimś, kto po wjeździe do ciemnego tunelu zacznie ogarniać zgubiony sygnał gps ze swojego zegarka zamiast patrzeć na drogę wydała mi się mało zachęcająca (zwłaszcza że jadę na nie swoim rowerze). Szczęśliwie uniknęłam dziwnych przypadków i wypadków, ale moja katastroficzna wizja niestety nie okazała się przesadzona, ponieważ zdarzył się w tunelu wypadek czołowy. Mam nadzieję że nic poważnego się nie stało i że organizator nie będzie umywał rąk od odpowiedzialności. Zapewniano, że trasa będzie rozdzielona pachołkami. Tam gdzie powinny one być, nie widziałam ani jednego.