Osohozi stomzimom?

Dlaczego? Leo, why?! Już przecież mieliśmy wiosnę, a jeśli mnie pamięć nie myli, to po wiośnie przychodzi lato, a nie zima. Dobrze chociaż, że jest sucho, bo gdyby oprócz tego mrozu zawitała do nas Ta Śliska i Mokra Substancja, to byłoby mi podwójnie smutno.

No ale cóż począć – doszłam do wniosku, że już trudno, niech sobie będzie zima, tylko żeby już mnie nie łapało żadne grypsko, chrypsko i inne nieprzyjemności. Trzymałam więc dziarsko uniesioną głowę, gdy kreska na termometrze spadała. Ale nie sądziłam, że runie na łeb, na szyję… Stoję wobec tego przed wielkim dylematem, bo jutro mam w planie piętnastokilometrowe rozbieganie. Co będzie mniejszym masochizmem: bieganie w mrozie, który rzuca się na mnie z zamiarem pożarcia mnie już sekundę po wyjściu, zamraża mój nos i unieruchamia palce u rąk, czy może bieganie tego treningu.. na bieżni mechanicznej? Jezu, ciężko mi jak tylko o tym myślę. W poniedziałek po raz pierwszy wykonałam przyspieszeniowy trening na nowej bieżni i jedno wiem na pewno: jeśli jutro zdecyduję się na opcję ‘chomik w kołowrotku’, to przez cały trening będę marzyć o tym, żeby wybiec z siłowni na przyjemny chłodek i skończyć te męczarnie w duchówce. Cóż, problem jak na razie pozostaje nierozwiązany, ale mam szczyptę nadziei, że jutro zamiast zapowiadanego -15 będzie nie mroźniej niż -7. Wtedy jeszcze nie będę miała wątpliwości, czy warto wykicywać na zewnątrz. Zwłaszcza, że ostatni trening plenerowy realizowałam w temperaturze -6 i bardzo, naprawdę bardzo żałowałam, że ubrałam się tak.. asekuracyjnie 😉



Bieg rozgrzewa ciało i ducha. Jest progres, bo biegi 10 km już nie wydają mi się ‘wyjątkowo długimi treningami’, lecz całkiem zwykłymi i przyjemnymi bieżkami, a biegi ~15 km nie napawają mnie już niepokojem. Tak na marginesie, znowu muszę wyrazić apoteozę biegania; nie wiem, jak mogłam tak długo bez tego żyć!

Nie mogę się doczekać, kiedy znowu będzie tak ciepło, miło i jasno, żeby plan wyjścia na bieg o godzinie piątej rano był planem pełnym radości i optymizmu. Tak bowiem było zeszłego lata. Pamiętam, że w dniu, w którym jechałam z Gdańska do Warszawy – było to w lipcu – miałam pociąg około dziewiątej rano, więc o piątej już latałam po biegowych ścieżkach. Wspomnienie to było dość gorzkie, gdy przywołałam je dziś o świcie, ba – nawet przed świtem, bo obecnie o piątej słońce jeszcze przewraca się na drugi bok z głośnym chrapaniem. Cóż, tak było – wychodzę sobie radośnie na poranny spacer z psem, otwieram drzwi od bloku, a tu łubudu – zimno się na mnie rzuciło. Co za świat paskudny. Rastuszek, sierotka boża, niejako wyświadczyła sobie i mnie przysługę, kontuzjując się nieco i wykluczając nas z dłuższych spacerów na dzień dzisiejszy. Tak, znowu się ta pała uszkodziła. Tym razem uderzyła się o coś łapą, spuchł jej palec i międzypalczasta błona, że tak się wyrażę, i pies znowu ma trzy łapy. I głębokie ‘mamo, umieram!’ wymalowane na twarzy 😉

Niemniej jednak nie posiadam się z radości, że o siedemnastej jest jeszcze jasno (no dobrze, półjasno, ale to zawsze coś), a o 16:20 jeszcze świeci słońce! Cudowna metamorfoza. Jeszcze bardziej chce się żyć. Jak tak dalej pójdzie, to latem rozsadzi mnie z życioradości.

Dziś mamy ładne słońce, owszem, ale to słońce mnie trochę denerwuje. Jest śliczne, owszem, ale jest też bardzo zdradliwe. Woła zza okna: ‘przybądź! wyłaź z chaty!’, a gdy spełniam jego żądanie, napuszcza na mnie wielkie zimno. Kilka razy dałam się nabrać, ale już rozszyfrowałam niecne zamiary obecnej aury. Zapobiegliwie nie jechałam dziś na uczelnię rowerem. Miałam na to wielką ochotę, ale świadoma tego, jak to przedsięwzięcie skończy się dla moich łap, wybrałam autobus. A raczej półautobus i półbut. Pierwsze dwa kilometry drogi na uczelnię było testowaniem warunków na jutro, co oznacza, że cisnęłam z buta i zastanawiałam się, czy biegnąc jutro w plenerze będzie dało się oddychać. Podjechałam później całe cztery przystanki środkiem komunikacji masowej i wysiadłam wprost w objęcia W Biegu Cafe. Odebrałam swój pakiet startowy – pyszną białą kawę z mlekiem, która była dziś podwójnie cudowna, bo kubek grzał mi dłoń przez resztę drogi na Uniwersytet; wraz z kawą zagarnęłam również dodawaną gratis Gazetę Wyborczą (sposób na przeżycie ćwiczeń z romantyzmu),a co więcej – udało mi się wysępić widelec (bowiem nie zapomniałam zrobić sobie żarcia na zajęcia, zapomniałam jednakowoż o ruchu zagarniającym widelec z blatu stołu do wnętrza torby). Słowem, udane łowy.

Na koniec jeszcze muszę ogłosić, że dzisiaj jest 15 lutego, wtorek. Oznacza to, że za tydzień jest 22 lutego. A to z kolei znaczy ni mniej ni więcej, jak tylko to, że w końcu się dowiem, że tak powiem, co dalej. Czekam na wyrok, który powie mi, czy będę tu, czy tam, czy będę robić to, czy może trochę co innego. I czy straciłam masę czasu i więcej już na to nie będę tracić, czy to dopiero początek i w najbliższym czasie czeka mnie wielka batalia z chaosem i biurokracją. Każda decyzja wzbudzi we mnie na pewno głębokie przemyślenia i mniejszy lub większy niepokój, więc czekam, czekam, i siedzę jak na szpilkach 😉